Pekińska misja różnych unijnych liderów: od premiera Hiszpanii Pedro Sancheza przez zaplanowaną na ten tydzień wizytę szefa unijnej dyplomacji po ubiegłotygodniową z udziałem szefowej KE Ursuli von der Leyen i prezydenta Francji Emmanuela Macrona miała Brukseli pomóc upewnić się, że ostateczny cios nie nadejdzie zza Wielkiego Muru.
"Zorganizowane we właściwy i ambitny sposób"
I po raz pierwszy mam wrażenie, że to "upewnianie się" zostało zorganizowane we właściwy i ambitny sposób. Taktyka dobrego i złego policjanta - zachęcającego możliwością zintensyfikowania współpracy handlowej Macrona i naburmuszonej, jastrzębiej von der Leyen mówiącej wyłącznie o potrzebie uniezależniania się Europy - zrobiła chyba większe wrażenie niż seria niekończących się apeli o wsparcie. Dotychczas bowiem unijni liderzy, w tym zarówno instytucje UE, jak i państwa członkowskie postępowały wobec Chin w iście staroeuropejskim stylu - próbując "wyjaśnić" władzom Chińskiej Republiki Ludowej, że to, co robi Moskwa jest złe, nieludzkie, niehumanitarne, bestialskie.
Przypomnę, że ludzie tacy jak Macron, Olaf Scholz czy nawet von der Leyen kilka miesięcy temu chcieli ckliwym opowiastkami przekonać lidera kraju, który nie tylko z demokracją nie ma nic wspólnego, ale kompletnie się tego nie wstydzi, prezentuje skrajnie odmienną wizję relacji międzynarodowych i… i tu muszę przerwać, żeby wulgaryzmem nie opisać tego, jaki może być stosunek Xi Jinpinga do etycznych połajanek Europy. Wydaje mi się jednak, że UE w jakimś stopniu lekcję dyskursu odrobiła i zaczęła rozmawiać z Chinami używając zarówno ich metod, jak i własnych metod - miksując w jakiś sposób porządek polityczny, społeczny i przede wszystkim gospodarczy. W dodatku nie przyznając gwarancji w jakimkolwiek obszarze.
Ucierpi wizerunek Macrona?
Na ubiegłotygodniowej misji znacznie może jednak ucierpieć wizerunek Emmanuela Macrona. Jego wypowiedzi dotyczące Tajwanu nie przysporzą mu sympatii ze strony USA, a zapewnienie, że Airbus dwukrotnie zwiększy produkcję w Chinach trudno uznać za przykład realizacji unijnych celów suwerennościowych, w tym przywracaniu produkcji przemysłowej na Stary Kontynent. Pierwsze komentarze, zwłaszcza za Atlantyku są dość krytyczne wobec francuskiego przywódcy, który został uznany jako wdzięczący się do chińskiego prezydenta (w trakcie wizyty sam współuczestniczył w ubijaniu interesów przez Airbusa). Natomiast faktem jest, że bez realnej, gospodarczej zachęty, Pekin nie będzie miał absolutnie żadnego interesu, żeby rozmawiać z Europą.
Sęk w tym, żeby Bruksela zdążyła zorientować się, kiedy ta szala interesów handlowych może zostać zachwiana, a kiedy - być może bezpowrotnie - przechyli się na stronę Pekinu. Choć Macronowi wydaje się, że jest głównym rozgrywającym i najważniejszym unijnym liderem, to jednak jak na razie wydaje się bardziej pożytecznym narzędziem, "dobrym policjantem" w tym układzie sił, bowiem wątpliwe, żeby cała "27" zaczęła mówić od tego tygodnia prochińskim głosem.
Groźna nierównowaga interesów
O tym, jak groźna jest radykalna nierównowaga interesów handlowych Unia przekonała się boleśnie po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji w Ukrainie w 2022 r. Nielegalna aneksja Krymu w 2014 r. nie nauczyła Europy niczego. Dopiero czołgi na granicy suwerennego kraju przypomniały Brukseli i 27 stolicom państw członkowskich, że pieniądze też mają barwy - polityczne i narodowe. Warto, żeby nie tylko Macron i von der Leyen, ale też inni europejscy politycy, którzy dziś na nowo będą wykuwać relacje z największymi globalnymi graczami, w tym z Chinami, pamiętali o rosyjskiej lekcji dla Europy, którą niemal całkowita zależność w danym sektorze gospodarki, będzie kosztować coraz więcej w dobie rewolucyjnych wręcz zmian w przemyśle.
Odcięcie się od Pekinu na takich zasadach, na jakich UE odcięła się od Rosji jest niemożliwe - chińskie surowce i europejska produkcja przeniesiona za Wielki Mur z Europy to tylko jedne z powodów. Natomiast powrót do tak naiwnie rozumianej współpracy handlowej, jakiej owocem jest unijno-chińska umowa inwestycyjna z 2020 r. oznacza całkowitą kapitulację zarówno ekonomiczną, jak i dyplomatyczną. Ratyfikacja tej umowy i wejście jej w życie oznaczałoby de facto zalanie europejskiego rynku przez chińskie inwestycje i chińskie przedsiębiorstwa. Tymczasem to Unia chce dziś nie tylko wracać z produkcją w strategicznych obszarach gospodarki na własny kontynent, jak i przeciwdziałać transferowi zaawansowanych technologii do Państwa Środka. Powrót umowy inwestycyjnej byłby całkowitym regresem ostatniego roku unijnej dyplomacji ekonomicznej.
Całkowita izolacja Chin to pomysł abstrakcyjny
Choć Macron wysuwał dokument z 2020 r. jako potencjalną kartę przetargową w próbie przyciągnięcia i zaangażowania Chin do rozmów pokojowych oraz jako "nagrodę” za niewysyłanie broni Rosji, to unijny mainstream nie traktuje dziś realnie przestarzałej umowy jako bazy do dalszej współpracy. I dobrze, żeby tak pozostało. Całkowita izolacja Chin to pomysł abstrakcyjny, ale przywoływanie warunków business as usual sprzed ponad trzech lat zakrawa na absurd. Dopóki jednak UE ma jakieś karty w ręce, powinna z nich korzystać, żeby wciąż siedzieć przy wspólnym stole z Pekinem, zanim Pekin wywróci ten stół nie oglądając się na nikogo.