Europejscy internauci mają teraz bez wątpienia swojego wroga głównego. Jest nim prezydent Nicolas Sarkozy, jak lew walczący o przeprowadzenie swego sztandarowego projektu Hadopi, nakładającego po raz pierwszy w unijnej Europie kaganiec na internet. Ku radości internautów – także ku mojej radości – rzecz na razie idzie mu jak po grudzie. Po raz pierwszy Sarkozy’ego przyblokował wiosną francuski trybunał konstytucyjny. Zaś obecnie – proceduralny „chwyt Martyniuka”, zastosowany przez przeciwników Hadopi w paryskim Zgromadzeniu Narodowym: tuż przed parlamentarnymi wakacjami zgłosili oni 700 poprawek do ustawy. Niestety wiele wskazuje, że Sarkozy od lat skumplowany ze światem artystów i show-biznesu, mający na dodatek za żonę jawną reprezentantkę owego lobby, ma dość energii i determinacji, by batalię tę wcześniej czy później wygrać. A nasi francuscy bracia-internauci znajdą się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

Reklama

Z internetem świat ma dwa kłopoty. Po pierwsze – jest on obszarem nieuchronnego i nieustannego nadużywania wolności słowa. Wystarczy wejść na forum dowolnej polskiej gazety, aby natychmiast przekonać się o skali panującego w tej strefie bezhołowia intelektualnego i moralnego. Cały szereg tradycyjnych norm prawnych tutaj de facto nie obowiązuje: nie ma przestępstwa zniesławienia, nie ma dóbr osobistych, nie ma w ogóle jakiejkolwiek ochrony własnej dobrej sławy albo dobrego imienia. Ludzie bezkarnie gadają, co im tylko ślina na język przyniesie. Internet stworzył zatem wyzwanie dla europejskiej tradycji i kultury prawniczej. Ale po drugie – internet jest także wyzwaniem dla tradycyjnego kapitalizmu. Zgodnie z klasyczną normą europejskiej kultury rynkowej dzieło intelektualne i artystyczne podlega ochronie, zaś producent i twórca mają prawo czerpać zyski z jego rozpowszechniania. Decentralizacyjny przełom, jaki dokonał się w internecie dokładnie na przełomie wieków, wraz z powstaniem pierwszej sieci pobierania plików multimedialnych P2P, rzucił tej normie faktyczne wyzwanie. Kapitalistyczne tantiemy stają się anachronizmem, w czasie gdy miliony internautów poza prawem autorskim ściągają, czytają, słuchają i oglądają wszystko, co chcą. A epoka internetu scentralizowanego z czasów połączeń modemowych o małej przepustowości i asymetrycznych łączy abonenckich już nie wróci.

Hadopi nie jest narzędziem walki o prawdę i prawo – przeciw internetowemu kłamstwu i chamstwu. Wydaje się, że zachodnia cywilizacja oswaja się właśnie z myślą, iż nie ma dobrego sposobu na taką walkę. Żywioł internetu jest tu silniejszy, a systemy bezpieczeństwa państw zachodnich ograniczyły się do monitoringu i restrykcji tylko w przypadkach skrajnych: zagrożenia terroryzmem, handlem ludźmi albo pedofilią. Choć mamy świadomość, że ktoś w sieci może nas kontrolować i sprawdzać – nie jest to na razie dla europejskiego internauty jakoś dokuczliwe. Całkiem inaczej postępują tylko pozaeuropejskie tyranie, z Chinami i Iranem na czele. Ale w obronie pieniędzy producentów i gwiazd show-biznesu restrykcje mają stać się stokroć ostrzejsze. Sarkozy chce powołać specjalny urząd nadzoru nad internetem, a następnie karnie odciąć od sieci tysiące jej francuskich użytkowników, nakładać na nich niewyobrażalne grzywny (do 300 tys. euro!!!) albo posyłać ich na dwa lata do więzienia. Niestety, korzysta także z neutralnej obojętności Komisji Europejskiej, w imieniu której komisarz ds. społeczeństwa informacyjnego Viviane Redding odmówiła pomocy internautom. Rozpoczęła się więc zasadnicza bitwa o to, czy show-biznesowi uda się nałożyć kaganiec na sieć, czy też technologia wymusi rewolucję w zachodnim pojęciu praw autorskich?

Nie mam wątpliwości, po czyjej stronie jest tutaj większa słuszność. XX-wieczny koncept prawa autorskiego, traktowanego w prostej analogii do własności, staje się anachronizmem. Nie sądzę, aby politycy wprzęgnięci w wielkie interesy światowego show-biznesu na dłuższą metę wygrali z rozlewającą się falą nieco anarchicznej wolności.

Reklama