Z amerykańskiej perspektywy cel wizyty Josepha Bidena w Warszawie został osiągnięty. Ekipa Obamy ma już w takich podróżach spore doświadczenie: służą one rozpraszaniu rodzącego się dopiero (jak np. w Polsce), albo już skumulowanego (jak np. w Turcji) antyamerykanizmu. Z identyczną misją wyruszył jakiś czas temu sam prezydent do Ankary, wbrew faktom zapewniając Turków o ich integracji z Zachodem, zaś Hillary Clinton poświęciła mnóstwo swego czasu na objazd Afryki z niewiarygodną dawką komplementów i zapewnień o nadchodzącym dobrobycie Czarnego Kontynentu.

Reklama

Sam Biden był nawet w Tbilisi, aby amerykańskimi gwarancjami jawnie bez pokrycia pocieszyć Saakaszwilego. Także w Warszawie Biden nie ukrywał swojego celu: miał nam powiedzieć, że jesteśmy "przywódcą w regionie, championem i wzorem dla świata" (zdaje się, że jeszcze przed wizytą wiceprezydenta mało kto w Polsce miałby w tej kwestii jakieś wątpliwości). No i przede wszystkim miał bez ustanku i na różne sposoby odmieniać frazę na temat "providing security" i 5 artykułu NATO. "To jest zobowiązanie absolutne" - mówił Biden podczas wspólnego briefingu z Tuskiem i dodawał: "Absolutne, panie premierze".

Z jednej strony trzeba więc wiedzieć, że Obama i jego ludzie postanowili prowadzić taką "wizerunkową turystykę", aby się ani wizytą, ani iście po amerykańsku przesadzonymi oświadczeniami za bardzo nie podniecić. Ale z drugiej - to, że Waszyngton totalnie zaabsorbowany ze spraw światowych jedynie Azją uznał Warszawę za punkt właściwy dla jednej z takich peregrynacji - w pewnym stopniu przynajmniej przywraca polsko-amerykański klimat z czasów późnego Busha. Już wtedy bowiem wiadomo było, że zmiana amerykańskich priorytetów przynajmniej do rozstrzygnięcia wojennego w Hindukuszu jest dla Europy w ogóle, a dla Europy Wschodniej skrajnie niekorzystna i niemożliwa do cofnięcia. Sama tylko możliwość przerzutu wojsk do Azji przez Rosję jest dziś bowiem dla amerykańskiej polityki cenniejsza od losu paru europejskich narodów.

Jednak zarazem Amerykanie czynią jakiś wysiłek (często w warstwie choćby symbolicznej) dla utrzymania więzi z sojusznikami w tych miejscach świata, które realnie straciły dla nich na razie znaczenie. Richard Pipes miał rację, kiedy po 17 września 2009 przestrzegał nas, iż mimo wszystko nie leży w naszym interesie obrażanie się na Amerykę.

Reklama

Gdy idzie zaś o po-tarczowe realia rzecz nadal wydaje się być dość niejasna. Polskę od Iranu dzieli 2,5 tysiąca kilometrów, a rakiety średniego zasięgu maksymalnie dolatują na ok. 3 tys. Te, które Persowie dziś testują - sporo bliżej. Po jakiego więc diabła system ruchomych obronnych antyrakiet miałby być wbrew logice lokowany na obrzeżach ich zasięgu? I w jaki sposób miałby on służyć bezpieczeństwu USA, skoro zestrzeliwałby chyba jedynie rakiety wystrzelone na Kraków (!!!) i to w ostatniej fazie lotu, kiedy technicznie są właśnie najtrudniejsze do przechwycenia? Biden w Warszawie na ten temat powiedział mniej niż we wrześniu sekretarz Gates w Waszyngtonie. Widać zresztą, że rozmaici - także wojskowi - komentatorzy, mający aprioryczne założenie, że plan Obamy jest lepszy niż Busha - wikłają się w takie właśnie podstawowe aporie i zamiast realnej wiedzy o sprawie dostarczają nam raczej informacji o swoich politycznych preferencjach. Zaskakująca jest także nowa data podana przez ministra Sikorskiego: 2018. W Polsce takie terminy dla zobowiązań zwykło się przecież określać mianem wiecznego nigdy.

Czy więc pomimo to z polskiego punktu widzenia jest jakiś pożytek z wizyty Bidena? Raczej tak. Bowiem jeśli Biden choć troszkę ostudził rodzącą się w Polsce skłonność do emocjonalnego rozgoryczenia Ameryką - to jest to dla nas samych kroczek w stronę powrotu do normalności i roztropności politycznej. Z Ameryką jest bowiem tak, jak niegdyś przez wiele wieków było z Rzymem: świat się zmieniał, ale Rzym trwał.