Kiedy w 2005 roku Donald Tusk ściągał warszawską wojującą radną Julię Piterę na listę PO – jej obecność wypełniać miała dwie funkcje. Najpierw dodawać wiarygodności staraniom Tuska o wytępienie słynnego podówczas i demonizowanego „układu warszawskiego”. Pitera była osobistym wrogiem prezydenta Pawła Piskorskiego, którego właśnie Tusk przy pomocy Schetyny i jego pomocników par force usuwał z partii, eksmitował z biur i eliminował z polityki. Ale warszawska radna miała także dodać Platformie mołojeckiej antykorupcyjnej sławy. Pitera miała reputację bitnej, zaczepnej i pryncypialnej lokalnej amazonki, która na dodatek część swojej energii od dawna poświęcała w bardzo pożądanym przez Tuska kierunku: na przepychanki i kłopoty, jakie lubiła czynić innemu swojemu osobistemu wrogowi- Lechowi Kaczyńskiemu, kolejnemu po Piskorskim prezydentowi stolicy.

Reklama

Jakobińskie pohukiwania

Kiedy w 2007 roku Tusk tworzył dla Pitery specjalny urząd ministra bez teki – jej zajadłość wobec Kaczyńskich liczyła się nadal, ale główny motyw leżał już gdzie indziej. Znając dobrze swój dwór, a zwłaszcza stosunki dolnośląskie, mając zresztą wkrótce potem uwerturę w sprawach Sawickiej i Misiaka – premier liczył się, albo co najmniej brał pod uwagę wybuch afery korupcyjnej w swoich szeregach. Na różny sposób Kamiński w CBA i Pitera w rządzie mieli amortyzować taki ewentualny zły scenariusz. Kamińskiego zawsze można było w kryzysie ustrzelić, w każdym wypadku zrzucając nań część odpowiedzialności za wywołanie kryzysu. A Pitera swoimi jakobińskimi pohukiwaniami mogła zawsze - co najmniej dla niezorientowanego w kulisach polityki ludu - stanowić żywy dowód robespierre’owskich upodobań i woli samego Tuska. Tyle tylko, że po dwuletnich doświadczeniach, o przyszłej swojej minister Tusk wiedział coś jeszcze. Że jest ona niezdolna do jakiejkolwiek metodycznej pracy, że nie potrafi przygotować żadnego projektu ani dokumentu, że jest emocjonalna, chaotyczna i totalnie niepozbierana. Skąd Tusk to wiedział? Z własnych doświadczeń, a także z precyzyjnej relacji powołanego przez siebie kierownika tzw. „gabinetu cieni” PO, który doświadczył tego wszystkiego z przyszłą panią minister w jej ówczesnej roli rzecznika ds. sprawiedliwości.

Zirytowany pan minister

Dziś Pitera staje się czymś na kształt symbolu nieumiejętności działania gabinetu w materiach państwowych. Jej dwa sławne raporty są publicznie ośmieszone i zdaje się, że nie bez przyczyny. Wiadomo dziś, że ten o CBA rząd przez długi czas usiłował utajnić nie dla jego tajnych treści, ale jedynie z racji treściowej pustki i logicznego chaosu. Jej jakobiński pryncypializm utracił powagę, gdy tuż po wybuchu afery hazardowej wyjechała na jakąś zagraniczną eskapadę. Apogeum niesławy Pitery stał się chyba niebywały publiczny telefon do radia ministra Boniego, dezawuujący jako „nie do przyjęcia” kolejny dokument przygotowany przez Piterę i oskarżający ją o „wprowadzanie klimatu zastraszania i oskarżania wszystkich o wszystko”. Łatwo wyobrazić sobie uczucia perfekcjonisty Boniego, oglądającego jakość przesłanych mu dokumenty Pitery. Ale gdy idzie o „oskarżanie wszystkich” i „klimat zastraszania” – to Michał Boni wykazuje brak politycznego wyczucia. Taką właśnie od początku funkcję miała pełnić pani minister w planach i wyobraźni powołującego ją na stanowisko premiera. Stąd niewykluczone, że choć los Pitery na logikę wydaje się po tak ostrej publicznej zwadzie z Bonim wisieć na włosie, Tusk – coraz chętniej podejmujący decyzje na przekór całemu swojemu otoczeniu – może pozostawić ją nadal na miejscu. Po to właśnie, by dalej robiła to właśnie, co tak zirytowało ministra Boniego. Zupełnie nie zaś po to, aby – jak oczekują na przykład niektórzy publicyści i komentatorzy – prowadziła jakąś realną pracę państwową.

Reklama