Paweł Reszka i Michał Majewski, rekonstruując w piątkowym DZIENNIKU kulisy konfliktu pomiędzy PiS i PO przy okazji polsko-amerykańskich rokowań w sprawie tarczy, pokazali, jak głęboko sięgnął polityczny kryzys w państwie.
Prawdą okazuje się to, co i tak intuicyjnie wyczuwaliśmy od wielu miesięcy. Że dzielący się od trzech lat władzą nad Polską PO-PiS, po tym jak zniszczył polską politykę, zaczyna teraz niszczyć państwo - i to w jego najbardziej wrażliwych obszarach - w obszarze polityki zagranicznej i obronnej.
Nawet połowa władzy to za mało
Byłem kiedyś sierotą po PO-PiS-ie, ale na tyle trzeźwą, by po jakimś czasie zrozumieć, że żadnej koalicji pomiędzy obiema partiami być nie może. Jednak dzisiaj stało się już oczywiste, że problem sięga o wiele głębiej. Bo partie, które obaliły Polskę Rywina, które zmarginalizowały, a właściwie zniszczyły politycznie UW i SLD, nie tylko nie potrafią stworzyć koalicji, która konsumowałaby, stabilizowała i sumowała społeczne poparcie dla zmiany, potrafiła zmienić konstytucję, stworzyć instytucjonalne i prawne warunki dla skutecznej walki z korupcją, zbudować silniejszy międzynarodowy wizerunek Polski czy skuteczniejszą politykę zagraniczną...
One nie potrafią nawet zachowywać się jak władza i opozycja w demokratycznym państwie, a nie jak dwie bandy zagończyków robiące sobie na złość, spotykające się w karczmie - tyle że ta karczma jest obstawiona telewizyjnymi kamerami i radiowymi mikrofonami - żeby obrzucać się wymyślnymi wyzwiskami, brać za czupryny i rozbijać sobie łby kuflami.
Obu partiom i ich liderom nie wystarczyła dwupartyjność, oni - jak wszyscy w III RP przed nimi, jak Michnik w okresie wczesnych komitetów obywatelskich, jak SLD po rozgromieniu AWS - marzą o realnej jednopartyjności i zachowują się tak, jakby była ona do osiągnięcia, jeśli tylko zniszczy się przeciwnika. Kiedy PiS miał prezydenta i rząd, pytani o przyszłość konfliktu z Platformą PiS-owcy odpowiadali: jeszcze jedne przegrane wybory, a PO zmieni kierownictwo na bardziej wobec nas spolegliwe albo w ogóle się rozpadnie, a my zjemy resztki. Pytani dzisiaj o to samo liderzy PO odpowiadają analogicznie.
Ale trudno się dziwić tym dążeniem obu ugrupowań do jednopartyjności, skoro ani ich liderzy, ani ludzie z intelektualnego zaplecza nie potrafili albo nie chcieli zdefiniować żadnych istotnych różnic politycznych czy różnic ideowej tożsamości – i to od samego początku tej wojny. PiS jako partia "Polski solidarnej” twierdziło przecież, że jest przedstawicielem wszystkich Polaków i reprezentuje wszystkie grupy społeczne, poza oczywiście interesami "układu”.
PO od czasu orędzia Donalda Tuska, za którym przez następne pół roku poszła niestety polityka Platformy jako partii rządzącej, także odmówiła sprecyzowania swoich priorytetów. To właśnie brak ideowego i programowego samookreślenia wtłoczył obie partie w ramy personalnego konfliktu, niszczącego, pozbawionego merytorycznych kryteriów, gdzie argumentem nie jest projekt polityki czy państwa, ale ostatnie obraźliwe odezwanie Kurskiego, na które musi odpowiedzieć Niesiołowski lub ostatnie obraźliwe odezwanie Pitery, na które musi odpowiedzieć Cymański.
Ale to wszystko przerabialiśmy już od trzech lat. Teraz sprawy przybrały dużo gorszy obrót. Kolejnym etapem - który na poważnie każe postawić pytanie o podstawowe choćby kompetencje polityczne kierownictw PiS i PO do rządzenia państwem - jest niezdolność liderów obu partii do ochrony przed partyjnym konfliktem sfer dla państwa najważniejszych, polityki zagranicznej i obronnej, sanktuarium, w którym odpowiedzialne partie polityczne w stabilnych zachodnich demokracjach nie urządzają walk partyjnych kogutów, gdzie zawiesza się partyjne wojny, żeby wspólnie pracować nad wzmocnieniem państwa. Co najwyżej rozliczając się wzajemnie za błędy w czasie kampanii wyborczych.
W Polsce PO-PiS-u wszystko jest jednak inaczej niż w normalnych demokracjach. Obie partie mają własne polityki zagraniczne, które prowadzą jawnie, na oczach świata, przeciwko swoim partyjnym konkurentom, bez zwracania uwagi na koszty. W sprawie tarczy PiS postanowiło na złość PO stać się adwokatem Amerykanów w ich twardych, egoistycznych rokowaniach, które strona amerykańska prowadzi zresztą nie tylko z polskim rządem, ale także nad naszymi głowami, z Rosją. Z kolei szef MSZ potrafił nazwać prezydenta RP chamem w rozmowie z prezydencką minister Anną Fotygą, która przecież przekaże to soczyste sformułowanie swojemu szefowi, nie stabilizując przez to bynajmniej jego stanu emocjonalnego i nie zwiększając jego zdolności do prowadzenia polityki państwowej.
Partyjne i personalne igrzyska PO-PiS-u odbywają się w całkowitym przekonaniu o ich bezkarności, braku konsekwencji dla Polski. Liderzy PO-PiS-u przypominają dzieciaki skaczące na batucie - kto wyżej, kto zrobi w czasie skoku odważniejszą figurę i bardziej małpią minę. Z absolutną wiarą, że batut jest wystarczająco elastyczny i trwały, aby wytrzymać ich skoki - że Unia i NATO zadbają o dobrobyt i bezpieczeństwo polskiego państwa, nawet jeśli nie będą o to dbały nasze własne elity polityczne. To już nie jest polityka. To pasożytowanie na historycznej i geopolitycznej koniunkturze, jaką Polska przeżywa przecież nie za sprawą PO-PiS-u, ale jaka może się skończyć i zostać zmarnowana właśnie w konsekwencji niezdolności PO-PiS-u zarówno do uprawiania demokratycznej polityki, jak też do myślenia o państwie.
Gorsi od budowniczych Rywinlandii
Stanisław Brzozowski, jeden z najwybitniejszych intelektualistów polskiej lewicy, któremu zależało na lewicowych ideach sprawiedliwości społecznej, ale jeszcze bardziej zależało na Polsce, przed stu laty przestrzegał swoich radykalnych towarzyszy słowami: "niszczcie tylko to, co potrafilibyście zastąpić”. PO i PiS zniszczyły Polskę Rywina, wyeliminowały jej elity polityczne, przeorały kadry medialne czy biznesowe - ale ludzi czy instytucji przez siebie zniszczonych niczym nie umiały zastąpić. Trzy lata po wyborach 2005 roku możemy śmiało powiedzieć, że w miejsce Polski Rywina PO-PiS nie tylko nie zbudował lepszej Polski, ale nie zbudował żadnej.
Mogę mieć szacunek dla pługa, który przeorał Warszawę, miejsce zasiedlone po roku 1989 przez kliki i rodowe dynastie wywodzące się z bardzo nieprzyjemnego sojuszu pomiędzy dawnymi elitami PZPR i częścią elit solidarnościowych. Ale na tym zaoranym polu trzeba było coś zasiać, tymczasem pozostała jałowa pustka, na której plenią się co najwyżej chwasty.
Po trzech latach można to już powiedzieć otwarcie, PiS i PO nie wprowadziły żadnej nowej jakości w polskie życie polityczne. W polityce zagranicznej "drużyna Geremka” nie została zastąpiona przez żadną inną, której sukcesy moglibyśmy podziwiać. Polityka europejska czy atlantycka jest po roku 2005 prowadzona gorzej, a nie lepiej. Nie ma bardziej ambitnych celów ani nowych strategii, jest niszczenie starych.
Także w kwestiach społecznych czy ekonomicznych PO-PiS jest czarną dziurą. "Polska solidarna” i "liberalna” pozostały tylko figurami PO-PiS-owej wojny wizerunkowej, bo ani PiS nie miał swojego Bugaja, ani PO nie dorobił się własnego Balcerowicza. Nie zobaczyliśmy żadnych projektów społecznego solidaryzmu, nie jesteśmy świadkami żadnej liberalnej rewolucji w polskiej gospodarce.
Pustką jest telewizja publiczna po wyoraniu z niej medialnych elit kolonizujących ją od czasu Drawicza po czasy Kwiatkowskiego. Pustką były ministerstwa czy spółki Skarbu Państwa pod władzą PiS - nie rodziła się tam żadna wizja państwa czy instytucjonalnych reform, a kiedy już zabrakło ludzi "układu” do wyczyszczenia, w kluczowych dla państwa resortach ludzie Kaczmarka czyścili ludzi Dorna, ludzie Ziobry ludzi Wassermana, a ludzie Macierewicza ludzi Sikorskiego - kiedy ten ostatni był jeszcze ministrem PiS.
Podobna pustka panuje w większości resortów, agencji czy spółek Skarbu Państwa zasiedlonych dzisiaj przez ludzi PO uzupełnionych sprawdzonymi rodzinno-kadrowymi zasobami PSL. Także tutaj nie rodzi się żadna wizja państwa, żadna długofalowa polityczna strategia. Polityczną i intelektualną pustkę PO-PiS-owej "alternance” wypełnia jedynie czarny PR skierowany przeciwko tej drugiej partii, której nie traktuje się jako politycznego konkurenta, ale jako wroga Polski, który zagraża polskiej demokracji (PR-owa ideologia PO), albo wyprzedaje Polskę Niemcom, Rosji i Brukseli (PR-owa ideologia PiS).
A przecież z tak zdefiniowanym wrogiem nie można jedynie konkurować o władzę w legalnym rytmie kadencji parlamentu czy prezydentury, tak niebezpiecznego dla siebie, demokracji i państwa wroga trzeba jak najszybciej zniszczyć i zdestabilizować w permanentnej kampanii wyborczej, bo żyć z nim w jednym kraju nie sposób. Nawet gdyby za taki triumf trzeba było zapłacić porzuceniem wszystkich priorytetów polskiej polityki - wewnętrznej i zagranicznej.
Karykatury polityków w karykaturze polityki
Ta wojna już wcześniej zniszczyła programowy i kadrowy potencjał PO i PiS - i bez tego niezbyt bogaty. Całkowicie zużyła Julię Piterę, która z eksperta od instytucjonalnej i prawnej walki z korupcją stała się ekspertem od PR-owej walki z PiS. W tej roli jest znienawidzona przez zwolenników PiS i coraz mniej szanowana przez zwolenników PO. Ta wojna zużywa dzisiaj Radosława Sikorskiego. Jego najsłabszym punktem, czymś, co może go wręcz skompromitować jako szefa polskiej dyplomacji, jest właśnie jego coraz bardziej emocjonalne zaangażowanie w PR-ową wojnę w Pałacem Prezydenckim.
Z kolei najsłabszym punktem ministra Ćwiąkalskiego, niszczącym go już dzisiaj nawet bardziej niż jego występowanie jako adwokata w paru starych sprawach, jest to, za co jego partia najbardziej go ceni – kompletne zaangażowanie własnej osoby i urzędu w PR-ową wojnę z Ziobrą. Nie daje mu to najmniejszej nawet szansy na bycie dobrym ministrem sprawiedliwości, który zostanie zapamiętany jako ktoś więcej niż tylko facet tropiący swojego poprzednika za zniszczenie laptopa.
Obie partie zawsze były kadrowo wątłe, więc nie starczało ludzi zarówno na Radę Ministrów czy gabinet cieni, jak też do robienia czarnego PR-u partii przeciwnej. Decyzja zarówno w przypadku PO, jak i PiS była ta sama. Zamiast w merytoryczne zaplecze zainwestowano w medialnych krzykaczy.
Także prezydentura Lecha Kaczyńskiego pozostanie w pamięci nie z powodu ustaw, jakie stworzył, nie z powodu większej aktywności BBN, nie z powodu wypracowania i przedstawienia przez Kancelarię Prezydenta jakieś oryginalnej wizji solidarystycznej polityki społecznej i na pewno nie z uwagi na aktywne korzystanie przez prezydenta z przysługującego mu prawa do inicjatywy ustawodawczej - bo nic takiego przez dwa lata jego prezydentury nie miało miejsca i nie wierzę, że jakikolwiek potencjał urzędu prezydenckiego da się uruchomić w pozostałej części tej kadencji.
A ponieważ prezydent nie potrafi korzystać z politycznych narzędzi, które z mocy urzędu mu przysługują, ponieważ nie umie używać władzy takiej, jaką prezydentura mu realnie zapewnia, widzi tę władzę w upokarzaniu ludzi z PO, którzy wcześniej wielokrotnie upokarzali go w partyjnej PR-owej wojnie.
Wypowiadane w obecności szefa MSZ słowa prezydenta: "proszę zaprotokołować: potwierdził, że nie zna Rona Asmusa” albo „proszę zaprotokołować: odmawia odpowiedzi na pytanie, czy jest tłumaczem” to zachowanie nie w stylu urzędującego prezydenta RP, ale co najwyżej w stylu podrzędnego prokuratora czy milicjanta przesłuchujących ludzi na powiatowym komisariacie. Dla nich również takie odezwania były jedynym zrozumiałym atrybutem władzy, bo o istnieniu prawdziwej władzy politycznej czy państwowej, jej rzeczywistych instrumentów, nie mieli nawet pojęcia.
Do celów międzypartyjnej wojny używa się dzisiaj praktycznie wszystkich ministrów w kancelarii prezydenckiej i szefów przynajmniej dwóch resortów w rządzie - i to nie byle jakich, resortu sprawiedliwości i resortu spraw zagranicznych. Z ministerstwa sprawiedliwości i z prokuratury, częściej niż projekty ustaw, częściej niż informacje o postępie w ważnych śledztwach korupcyjnych, wychodzą informacje o śledztwach przeciwko Ziobrze. Przedtem Ziobro zamiast zostać najsprawniejszym ministrem sprawiedliwości, polskim Giullianim, został jedynie rekordzistą w dziedzinie PR-owych konferencji prasowych, używającym najważniejszych służb państwa do produkowania telewizyjnych migawek uatrakcyjniających te konferencje. W sejmie czarny PR pełną parą produkują komisje śledcze, bo przecież ani posłowie, ani administracyjne zaplecze polskiego parlamentu nie mają nic ważnego do roboty.
Gra pod psycholi, nie pod obywateli
Obie strony mają dzisiaj wrażenie, że za najbardziej patologiczne zachowania ich zwolennicy są skłonni ich najbardziej nagradzać. Jak powiedział mi prominentny działacz PO w części rozmowy nie przeznaczonej do autoryzacji: "każdy ostry konflikt z PiS sprawia, że poparcie skacze nam do góry, a okresy wyciszenia powodują, że nam się elektorat rozłazi”. Z kolei Jarosław Kaczyski, kiedy musi cofać się na kolejne umocnione szańce, uważa, że na poziomie 25 czy 20 proc. poparcia każde barwne wyzwisko, każda insynuacja pod adresem "łże-elit”, "niemieckich czy rosyjskich agentów”, "zaprzedanych mediów” – zmobilizuje ostatnie pozostające w jego dyspozycji dywizje.
Rzeczywiście, obie strony wychowały już sobie fanów, którzy z radością reagują na najbardziej niszczące politykę i państwo zagrywki. Do bezwarunkowych zwolenników obecnej polityki PO-PiS należą na przykład internetowi psychopaci zapełniający listy dyskusyjne, anonimowo i bezkarnie rozładowujący tam swoje najbardziej niepokojące stany emocjonalne i frustracje.
Choćby wspierający PiS "antek-emigrant”, który pojawia się na Onecie czy Wirtualnej Polsce kilka razy dziennie. Czy "matka-kurka”, będąca z kolei fanem PO. Tacy samozwańczy reprezentanci "Polski solidarnej” i"„Polski liberalnej”, kompletnie zwariowani recenzenci polskiej polityki, publicznie i bez skrępowania cieszą się z każdej klęski polskiego państwa, jeśli mogą przy tej okazji zaatakować politycznego przeciwnika.
"Matka-kurka” wręcz szaleje z radości, jeśli jakiś zagraniczny polityk upokorzy w jakiś bolesny sposób Lecha Kaczyńskiego. A "antek-emigrant” triumfuje, kiedy Amerykanie upokorzą Tuska czy Sikorskiego. Obie strony z radością przyjmują nawet złe wieści na temat stanu polskiej gospodarki - kiedy np. w jakimś miesiącu nie spadnie bezrobocie, wzrośnie deficyt w handlu zagranicznym, a nawet gdy jakaś zachodnia firma ogłosi, że jednak nie zainwestuje w Polsce. Jeśli rządzi PiS i można go obciążyć odpowiedzialnością za te klęski, cieszy się "matka-kurka”, jeśli rządzi PO, z każdej porażki polskiego państwa cieszy się "antek-emigrant”. Ale to przecież naprawdę są tylko wariaci, dla których terapia w internecie stała się ostatnią ucieczką przed terapią farmakologiczną w jakimś oddziale zamkniętym.
Także na amerykańskich czy francuskich portalach można znaleźć takich gości. Sytuacja staje się naprawdę niepokojąca dopiero wówczas, kiedy liderzy czy medialni reprezentanci dwóch rządzących polską partii, dwóch jedynych liczących się dzisiaj w Polsce ugrupowań dzielących między siebie całą władzę w państwie, uprawiają politykę tak, jakby grali pod takich właśnie internetowych wariatów, a nie pod milczącą większość. Bo przecież milcząca większość Polaków wcale nie oczekuje, żeby prezydent RP upokarzał szefa MSZ, insynuował, że ten jest agentem i zdrajcą. Ani żeby szef MSZ nazywał prezydenta RP chamem w obecności jego ministra. Milcząca większość wcale nie oczekuje, że PO na złość PiS zerwie nasze więzi atlantyckie, a PiS na złość PO osłabi polską pozycję w Unii. Milcząca większość nie pragnie katastrofy gospodarczej czy odebrania Polsce Euro 2012, choćby to miało wyeliminować z polskiej sceny politycznej PiS lub PO.
Kiedyś liderzy SLD Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski u szczytu potęgi swojej partii, kiedy sądzili, że nie ma dla niej żadnej alternatywy, z całkowicie egoistycznych powodów zdecydowali się na wojnę totalną, wojnę na wyniszczenie, do której użyto także instytucji państwa. Nie potrafili tym konfliktem zarządzać, wyznaczyć jego granic, podzielić się wpływami. Zapłacili za to utratą władzy i złamaniem siły swojej formacji, być może na zawsze. Dzisiaj liderzy PO-PiS-u zachowują się dokładnie tak samo. I konsekwencje także mogą być podobne. Jeśli im tego nie życzę, to wyłącznie dlatego, że zanim za swoje błędy zapłacą ich partie, już dziś płaci za nie polskie państwo.