"Niepowodzeniami najłatwiej obciążyć kogoś innego, nie siebie" - zawtórowała Dorota Gawryluk. Kropkę nad "i" postawił Andrzej Morozowski. Jego zdaniem amerykański sekretarz stanu Henry Kissinger miał radzić wyruszającym na wojnę z mediami, aby wpisali sobie na wizytówce jedno słowo "idiota".

Reklama

Prezydent nie zawsze jest miły dla dziennikarzy (przekonała się o tym na własnej skórze Olejnik), nie bardzo rozumie naturę współczesnych mediów, bywa drażliwy, ma przesadne mniemanie o swoim majestacie. To prawda. A jednak reakcja dziennikarzy jest rozczarowująca. Przebija z niej mniemanie, że samo zajmowanie się postępkami mediów to albo zbrodnia, albo co gorsza błąd, bo "z nami nie wygracie". Nawet najbardziej przesadna opinia warta jest zastanowienia, kiedy dotyczy nas samych. Zwłaszcza gdy my nieustannie osądzamy innych. Media nie są wyłączone spod publicznej krytyki. I politycy jak wszyscy obywatele mają prawo taką krytykę formułować, pod warunkiem że nie używają obraźliwych słów. Mają nawet prawo doszukiwać się w naszych wypowiedziach i zachowaniach stronniczości czy drugiego dna, tak jak my doszukujemy się w ich. Czasem takie interpretacje są słuszne, czasem głęboko niesprawiedliwe. Gdyby Kissinger rzeczywiście mówił prawdę, powinien sam przejść do historii jako "idiota", bo jako członek administracji Nixona i Forda wadził się z mediami nieustannie. Ja odbieram jego głos raczej jako wyraz rezygnacji niż zachwytu nad wszechwiedzącymi dziennikarzami.

Nikt z polemistów Kownackiego, może i słusznie urażonych jego arbitralnymi, przesadnymi konkluzjami, nawet nie spróbował odpowiedzieć, czy nie ma w nich źdźbła prawdy. A ja przypominam sobie idiotyczne drwiny czołowych żurnalistów z reklamówki, jaką pani prezydentowa wniosła na pokład samolotu męża. I widzę w tym zwykłe czepiactwo wobec nielubianej politycznie postaci. Pamiętam, jak dziennikarze prowadzili niemądre debaty, czy godzi się, aby prezydent nie klaskał premierowi Tuskowi podczas expose, choć przecież nikt nie ma takiego obowiązku. Wspominam zbiorowe rzucanie się na każdą domniemaną wpadkę Kaczyńskiego, nawet na takie duperele jak przekrzywiona flaga, które warte są dobrotliwego uśmiechu, a nie alarmu pod hasłem "Mamy prezydenta, który nas kompromituje". I wspominam skądinąd uzasadnioną, dobrotliwą wyrozumiałość, gdy premier Tusk wyciągał z ust gumę do żucia w obecności kanclerz Merkel. To się właśnie nazywa brak symetrii. A to jeden z wielu przykładów - do ocen politycznych nawet nie doszliśmy.

Jeden Sławomir Sierakowski przyznał, że większość mediów jest wobec prezydenta stronnicza, choć uznał to za coś naturalnego. Może i tak. Dziennikarze mediów prywatnych mają formalne prawo do stronniczości, ale niekoniecznie powinni zakrzykiwać innych, gdy ci im to, nawet nie po nazwiskach, a jako środowisku, wypominają. Rzecz jasna prezydent swoim obrażalstwem dosypuje do pieca. Ale Kownacki ma trochę racji - jak ktoś ma opuchnięte palce, trudno, żeby był delikatny.

Reklama

Uprzedzając komentarze: jedni zaklasyfikują mnie jako sługę "Kaczyzmu", inni wypomną brak szacunku dla głowy państwa. A całego problemu by nie było, gdybyśmy w ferworze najostrzejszych sporów (bracia Kaczyńscy są tu sami wyjątkowo twardymi zawodnikami) okazali sobie nawzajem choć odrobinę elegancji.