Domaganie się, by w życiu publicznym obowiązywała, powiedzmy, moralność, wydaje się i śmieszne, i groźne zarazem. Śmieszne, bo, wiadomo, nie święci garnki lepią, tylko politycy. Groźne, ponieważ moralnościowe apele mogą skrywać pełną obłudy brudną walkę polityczną, nastawioną na podgrzewanie piekielnych kotłów (kogoś, kto po prostu źle rządzi, wystarczy odsunąć od władzy, kogoś, kto jest niemoralny, należy unicestwić).
Sądzę, że... mylimy się głęboko. Oczywiście, nie zaszkodzi zdrowy rozsądek, podobnie jak nie zaszkodzi krytyczne spojrzenie na chorążych rozmaitych rewolucji moralnych. Nie jest natomiast dobrą strategią taka, która na wszelki wypadek, aby uniknąć kłopotów z „godnością” i „honorem”, po prostu wyklucza górnolotne pojęcia ze słownika. To tak, jakby zakazać ruchu samochodowego, aby unikać emocji związanych z dziurawą jezdnią.
Trzeba reperować jezdnie, a nie likwidować samochody. Podobnie trzeba umiejętnie punktować amoralność. Na przykład nie zachowuje się moralnie polski rząd (który to już?!) tolerujący sprzeczność i komplikację przepisów, dających w rezultacie udrękę przedsiębiorców, szefów instytucji publicznych, drobnych i wielkich pracodawców. Powie ktoś „nieskuteczność rządu”. Patrząc na upokorzenie tysięcy osób kontrolowanych na podstawie trudnych w interpretacji paragrafów, powiem jednak „amoralność”. I tu się nie ma z czego śmiać.