"Nicość przenicowała się także i dla mnie. / Naprawdę wywróciła się na drugą stronę. / Gdzież to ja się znalazłam - / od stóp do głów wśród planet, / nawet nie pamiętając, jak mi było nie być. (…) Gwiezdne na chybił trafił! Tutejsze na opak! / Rozpięte na krzywiznach, ciężarach, szorstkościach i ruchach! Przerwa w nieskończoności dla bezkresnego nieba! Ulga po nieprzestrzeni w kształcie chwiejnej brzozy! (…) A mnie się tak złożyło, że jestem przy tobie. I doprawdy nie widzę w tym nic zwyczajnego".

Reklama

Czytam wydany właśnie przez wydawnictwo "a5" wybór Jej wierszy miłosnych ("Miłość szczęśliwa i inne wiersze") i niezbicie się upewniam: innej powinności niż rozplątywanie pierwszej tajemnicy literatura nie ma. Ma się rozumieć nawet genialnie upierzona wiecznym piórem (maksymalnie zaostrzonym watermanem) ręka ostatecznego rozplątania nie uczyni. Możliwe są jednak zbliżenia węzłów, olśnienia ich dziwnością, oślepienia ich nieskończonością. Ta kolekcja wierszy miłosnych jest w istocie kolekcją wierszy metafizycznych, więcej nawet: tło miłosne, też tło miłości cielesnej - bo i takie - mocne w ich powściągliwości i na odwrót - są tu utwory - metafizyczność uwyraźnia.

Jakby autor układu i wydawca Ryszard Krynicki skomponował np. wybór metafizycznych wierszy noblistki, rzecz mogłaby nie wyjść aż tak wyraziście; też z tego powodu, że "wybór" taki zawierać by musiał praktycznie wszystko, co Szymborska napisała. Tymczasem "Miłość szczęśliwa" to jest książka esencjonalna, pełna najwyższego wewnętrznego napięcia, z wiersza na wiersz, ze strony na stronę ciemniejąca - arcyważna. Powiedzieć, że jest tu "cała Szymborska", to powiedzieć mało - jest tu cała śmiertelna powaga pisarki - jej rozpacz, jej tęsknota, jej zdumienie. Frazesów o ironicznym czy figlarnym spojrzeniu nie dodaję - za często i nazbyt skwapliwie je dodawano. Ironia ratuje, ale w przerażeniu widać lepiej. Nawet rzecz tak elementarną i tylekroć w poezji opiewaną jak chmury: "Nad całym Twoim życiem / i moim jeszcze nie całym, / paradują w przepychu jak paradowały. / Nie mają obowiązku razem z nami ginąć. / Nie muszą być widziane, żeby płynąć".

Specjalnie przykuwa moją uwagę i może nawet lekturę całości mąci "Pejzaż" - ogłoszony po raz pierwszy w tomie "Sto pociech" (jakby nie było: równo 40 lat temu). Znam ten wiersz, w końcu wszystko, co Szymborska napisała, czytałem dokładnie, a nawet arcydokładnie; niektóre teksty jednak - nawet dobrze pamiętane - źródłem niepokoju stają się po latach. Nawet po 40 - zaledwie.

Wiersz jest opisem "pejzażu starego mistrza", autorka (albo niech będzie: damski podmiot liryczny) utożsamia się z wyobrażoną na obrazie "niewiastą pod jesionem" i temu (nie ma co ukrywać: nieszczęśnikowi) co razem z nią na malunek patrzy - tłumaczy, co zaszło: "Przyjrzyj się, jak daleko odeszłam od ciebie, / jaki mam biały czepek i żółtą spódnicę, / jak mocno trzymam koszyk, żeby nie wypaść z obrazu, / jak paraduję sobie w cudzym losie / i odpoczywam od żywych tajemnic. (…) Znam świat w promieniu sześciu mil. / Znam zioła i zaklęcia na wszystkie boleści. / Bóg jeszcze patrzy w czubek mojej głowy. / Modlę się jeszcze o nie nagłą śmierć. / Wojna jest karą, a pokój nagrodą. / Zawstydzające sny pochodzą od szatana. / Mam oczywistą duszę jak śliwka ma pestkę. / Nie znam zabawy w serce. / Nie znam nagości ojca moich dzieci. / Nie podejrzewam Pieśni nad pieśniami / o pokreślony zawiły brudnopis. / To, co pragnę powiedzieć, jest w gotowych zdaniach. / Nie używam rozpaczy, bo to rzecz nie moja, / a tylko powierzona mi na przechowanie. / Choćbyś zabiegł mi drogę, / choćbyś zajrzał w oczy, / minę cię samym skrajem przepaści cieńszej niż włos. / Na prawo jest mój dom, który znam dookoła / razem z jego schodkami i wejściem do środka, / gdzie dzieją się historie nie namalowane: / kot skacze na ławę, / słońce pada na cynowy dzban, / za stołem siedzi kościsty mężczyzna / i reperuje zegar".

Owszem: tu jest cała Szymborska. Cała Szymborska z jej królewską obsesją obecności i nieobecności; nasze życie mogłoby się odbywać kiedy indziej, gdzie indziej - wtedy nie byłoby nasze, naszej świadomości byłoby pozbawione, ale z kolei jedyna i niepowtarzalna, choć na wskroś przypadkowo do naszych głów przyspawana świadomość daje jedyną szansę rozważania tysięcznych wariantów… - pora, bym zaprzestał topornych streszczeń.

Pytanie, które mnie dręczy, jest oczywiste: co to za obraz? Istniejący czy w wierszu stworzony? Wiadomo, że jest to XVII-wieczne malarstwo holenderskie. Wiadomo? Raczej wiadomo. Ale czy wiersz napisany jest z zapatrzenia na oryginał, czy oryginalna fikcja została stworzona? Czy jesion był na obrazie, czy też był tam wersyfikacyjnie niepasujący dąb? Po białym czepku i żółtej spódnicy ciężko rozpoznać pierwowzór - białe czepki nosiły praktycznie wszystkie malowane przez genialnych Holendrów niewiasty, niemalowane tym bardziej. Żółty kolor, choć symbolicznie złowrogi, u realistów miał - snadź uzasadnione ówczesnymi modami - wzięcie.

Reklama

A może pierwowzór jest niezbity i powszechnie znany, ale został przez poetkę przebrany? Może np. Szymborska postanowiła uwielbianemu przez siebie Janowi Vermeerowi napisać nienamalowany przezeń obraz? Może "Mleczarka" w celu jej harmonijnego dopasowania do kaftanika zmieniła spódnicę i ruszyła na targ z koszykiem - teraz wraca? Albo idzie o którąś z sześciu kobiet, co na sześciu dziełach mistrza czytają, piszą lub otrzymują listy? Akurat ta, co jej służąca wręcza - jakże tu pasujący - "List miłosny" ma biały czepek i żółtą spódnicę; koszyk stoi obok. Właśnie wróciła do domu i korzysta z faktu, że mąż poza majsterkowaniem świata nie widzi? Właśnie wróciła do domu z wiersza Szymborskiej? Nie wie jeszcze o tym, bo wiersz za trzysta lat zostanie napisany?

Układanka układa się w logiczną całość? Niekoniecznie. Być może demonizuję sekret. Być może wyważam otwarte drzwi, być może jacyś uczeni egzegeci Poetki - Wojciech Ligęza na przykład - znają odpowiedź i z lekkością, i dawno w swych pismach jej udzielili.

Poza wszystkim pytania o pierwowzory zdarzeń, postaci, przedmiotów to są dla autora równie nieuniknione, co upiorne repertuary. Pytanie o pierwowzór obecnego w tekście dzieła sztuki tylko z pozoru jest szlachetniejsze. W końcu jakby miało znaczenie, jaki i czyj to obraz - nie zostałaby ta konieczność pominięta w utworze. Jak została pominięta - była konieczność pominięcia. W tej twórczości nie ma przypadków. Nawet wszelkich.

Pozostaje rozpacz duszy, która z ciała - jak pestka ze śliwki - wypadła, pozostaje niemieszczący się w głowie - na której wszechmogące spojrzenie już się nie opiera - strach. Pozostaje nagość, wstyd i przedłużająca się nieobecność szatana, ergo bezsenność.

Pozostaje podziw dla pokreślonego i zawiłego rękopisu. Wynika z niego, że kot - prawdopodobnie pręgowany - skacze na ławę. W następnej linijce: słońce - prawdopodobnie zachodzące - pada na cynowy dzban. Na końcu siedzący za stołem mężczyzna reperuje - prawdopodobnie latarniowy - zegar. A jak nie latarniowy, to podłogowy. Jak podłogowy, to stół, na którym chronometr jest położony, musi być wielki i masywny. Chyba że gość wyjął mechanizm. Tak czy tak: Jaki był stół? Jakie ogary? W jaki - Wisławo - poszły one las?