Na początku Klejnocki domaga się raczej kontrrewolucji, namawiając minister Katarzynę Hall do "posprzątania po poprzednikach". Można potępiać przedostatniego ministra edukacji Romana Giertycha nawet za wszystko. Ale trzeba przyznać, że to dzięki kontrowersjom wokół jego pomysłów debata o edukacji trafiła pod strzechy. Czego dowodzi również nasza wymiana zdań.

Reklama

"Mundurki, kamery w szkołach nie mogą być przedmiotem hamletyzującej refleksji - powinna to być twarda decyzja: zostawiamy albo zmieniamy” - dowodzi Klejnocki. Pani Hall objęła posadę w trakcie roku szkolnego, więc pewna doza kunktatorstwa w jej postępowaniu jest uzasadniona. Ale mnie razi filozofia "albo, albo”. Operując na tak delikatnym organizmie jak edukacja, niekoniecznie trzeba się kierować zerojedynkową wizją świata.

Wyobraźmy sobie, że następcy bardzo wyrazistego ministra próbują posegregować jego niedokończone pomysły: jedne odrzucając, inne przyjmując lub przekształcając. W szkole pewna równowaga między duchem rygoryzmu i liberalizmu, między tymi, którzy pochylają się nad młodymi ludźmi ze zrozumieniem, a tymi, którzy chcą ocalić jak najwięcej z relacji "mistrz-uczeń”, może się okazać twórcza.

Czy ekipa Katarzyny Hall pójdzie drogą takiej równowagi? Z pierwszych wypowiedzi jasno to nie wynika. Na razie mamy żonglerkę słowami. Giertych i PiS mówili "zero tolerancji”, więc PO mówi "przyjazna szkoła”. Nie byłem entuzjastą mundurków. Miałem wrażenie, że wzorem Artura z "Tanga” Mrożka próbuje się przystroić staroświecką formą świat, który do tego nie pasuje.

Reklama

Ale pytanie: jak skutecznie działać, gdy uczeń lub grupa uczniów dezorganizuje życie szkoły czy uprzykrza życie rówieśnikom, pozostaje aktualne. Fakt, że stawiał je znienawidzony Giertych, nie zwalnia od myślenia. Odmienianie przez przypadki słowa "przyjazny" niczego nie załatwi. Radziłbym Klejnockiemu, aby porozmawiał o tym z kolegami po fachu, niekoniecznie z najlepszych warszawskich liceów.

Ale w jego tekście bardziej zaniepokoiło mnie coś innego. Opowiada się on konsekwentnie za stawianiem na fakultatywność. Uczeń ma dokonywać jak najwcześniej wyborów, chodzić w zasadzie tylko na takie zajęcia, jakie go już u punktu wyjścia interesują. To, co wspólne dla wszystkich, ma być ograniczone do minimum. Klejnocki posuwa się w likwidatorskich zapędach tak daleko, że stawia na usunięcie obowiązkowej matury z języka polskiego. Jako polonista jest w tym przekonujący. Czy ma rację?

Marsz ku edukacyjnej fakultatywności to trend ogólnoświatowy. Wynika po części z ideologii: szkoła ma od najmłodszych lat unikać narzucania czegokolwiek. Ale także i z konieczności. Skoro edukacja staje się coraz bardziej masowa, skoro do matury ma przystępować 90 proc. młodych, a nie jak dawniej, powiedzmy, 20, trzeba ich obciążać wymaganiami jak najmniej. Łatwiej jest przepchnąć przez szkołę człowieka mało zdolnego czy niezainteresowanego nauką, gdy ma się on uczyć - uskrajniając - tylko matematyki czy historii.

Reklama

Czy mi się to podoba? Nie bardzo, ale rozumiem, że szkoła staje się miejscem często złudnej socjalizacji, w mniejszym stopniu nauczania. Masowość była również założeniem reformy Handkego. Konsekwencją jest pozorne podniesienie, a w rzeczywistości - obniżenie maturalnej poprzeczki. Owe masowo kupowane na wolnym rynku polonistyczne rozprawki to jej symbol.

Ale reformie towarzyszyła też gigantyczna operacja odchudzania programów. Od czasów, gdy ja uczyłem w liceum, zniknęła większość fizyki, chemii, geografii czy biologii, ba, w niehumanistycznych klasach - nawet historii. Argumentem był po części schematyczny, zbyt "pamięciowy” sposób ich nauczania, ale czy nie wylano dziecka z kąpielą? Można argumentować, że uczy się ich wcześniej - w podstawówce, w gimnazjum. No tak, ale wtedy młody człowiek nie dokonuje jeszcze podstawowych życiowych wyborów. Wiem to, bo tak jak Klejnocki pracowałem z młodzieżą. Młodzi ludzie nie zmienili się tak bardzo przez ostatnie 15 lat.

Zbyt wczesna specjalizacja, konstruowanie klas już nawet nie humanistycznych, ale na przykład "geograficzno-ekonomicznych" zakłada, że człowiek jest po gimnazjum, w wieku 16 lat, w pełni ukształtowany. Że wie, co chce robić, co studiować. Nie jest i nie wie. I nie pocieszajmy się, że jeśli czegoś nie pokaże mu choćby na moment liceum, to uzupełni to sobie później, powiedzmy w internecie. Tak rozumując, można by w ogóle szkołę zlikwidować.

Rozumiem, że marsz ku masowości, więc i ku ułatwieniom, jest nie do powstrzymania. Można mu jednak wytyczyć rozsądne granice. Pomysł na wyrzucenie języka polskiego z katalogu obowiązkowych przedmiotów maturalnych to jej przekroczenie.

Na razie to jeden z ostatnich przedmiotów, które oparły się redukcyjnym wysiłkom. Nieprzypadkowo. Bo polski nie jest tylko kompletem filologicznych informacji o literaturze. Dobrze nauczany, może stać się okazją do ostatniego kontaktu z kulturą, zanim młody człowiek ostatecznie nie zostanie rzucony na wodę wszechogarniającego pragmatyzmu, który zakłada, że dowiadujemy się wyłącznie tego, co użyteczne, a kultury szukamy, najwyżej przerzucając przy piwie telewizyjne kanały.

Na dokładkę lekcje języka polskiego powinny być również - last but not least - lekcjami narodowej i obywatelskiej tożsamości, podobnie jak spychana w cień historia. Dlatego ewentualna debata o ich roli nie będzie debatą o technice nauczania. Będzie debatą o ideach.

Z głośnej swobodnej adaptacji "Szewców" Jana Klaty wszyscy zauważyli prześmiewcze fragmenty dotyczące rządów PiS. Słabiej przebiła się satyra na Piątą Rzeczpospolitą - Konsumencką. Odwołującą się do bezmyślnych "zjadaczy chleba". A może nawet ich produkującą.