Bo za polityczny listek figowy prezesa Urbańskiego telewizja publiczna zapłaci dwanaście milionów złotych w ciągu dwóch lat, w oparciu o kontrakt, który nie ma w polskim dziennikarstwie żadnego precedensu. Walka Andrzeja Urbańskiego o ocalenie własnej głowy jest zaprawdę heroiczna. Powstaje jednak pytanie, dlaczego tę najdroższą w historii TVP SA kampanię PR-ową prezesa mają finansować miliony Polaków płacących co miesiąc obowiązkowy abonament na media publiczne.
Żeby nie było wątpliwości, DZIENNIK pisze o tej sprawie nie dlatego, że interesują nas zarobki Tomasza Lisa. Nie liczymy pieniędzy dziennikarzowi, my liczymy pieniądze publiczne wydane lekką ręką przez prezesa spółki Skarbu Państwa, który za wszelką cenę pragnie obronić swój stołek.
W całej sprawie kluczowe jest to, że Urbański wymusił na Zarządzie TVP zatrudnienie Tomasza Lisa na zupełnie wyjątkowych warunkach. Po pierwsze umowę na jego nową produkcję podpisano na dwa lata z góry, bez sprawdzenia formuły, bez emisji próbnych, nie ograniczając się nawet do jednej rocznej ramówki, jak to się dzieje w przypadku najbardziej nawet popularnych programów.
Po drugie przy tego typu umowach największe nawet dziennikarskie gwiazdy pieniądze otrzymują albo na mocy specjalnego gwiazdorskiego kontraktu, albo dzięki zyskom z produkcji programu. Do Tomasza Lisa pieniądze trafią zarówno dzięki umowie gwiazdorskiej, jak też za pośrednictwem specjalnie założonej przez niego firmy producenckiej, z którą Urbański podpisał równoległy kontrakt.
Warunki, jakie walczący o życie prezes zaproponował Lisowi, były tak rażące, że wątpliwości zgłosili nawet dwaj członkowie Zarządu TVP SA, ciała, które przez ostatnie dwa lata zwykły akceptować bez słowa protestu wszystko, co się na Woronicza działo.
Prezes telewizji publicznej ma prawo, a nawet obowiązek walczyć o dziennikarskie gwiazdy. Ale Urbański o Lisa nie walczył ani przed rokiem, kiedy mógł go kupić od Polsatu, jeśliby złożył podobnie oszałamiającą ofertę, ani nawet przed paroma miesiącami, kiedy Lis przestał w Polsacie pracować i jego program można było zobaczyć tylko w internecie.
Ale wtedy rządził jeszcze Jarosław Kaczyński i to jemu Urbański chciał się przypodobać. Do licytacji o Lisa, przepłacając trzykrotnie negocjującą z dziennikarzem telewizję TVN, Urbański wszedł dopiero wtedy, kiedy rządząca od niedawna PO zaczęło atakować go za stronniczość, a wszyscy odliczali już dni do posiedzenia Sejmu, na którym Platforma miała przedstawić własny projekt ustawy o radiofonii i telewizji.
W tej sytuacji jak najszybsze zatrudnienie Lisa wydało się Andrzejowi Urbańskiemu warte każdych pieniędzy. Jeśli jednak prezes Urbański ratuje własną głowę za publiczne pieniądze, to DZIENNIK ma prawo zapytać, czy jest to zachowanie legalne, a co najmniej etyczne.