Dlaczego western miałby być NRD-owski, a nie amerykański, skoro i w filmach made in USA Indianie biegali i krzyczeli? Może politykowi chodziło o wykazanie, że Polakom wystarczy najbardziej tandetna wersja indiańskich pląsów. Ale w istocie ów mąż stanu, jeden z liderów rządu Donalda Tuska, opisał obecne życie publiczne jako jeden wielki PR-owski spektakl. I zapowiedział, tymi właśnie słowami, że Platforma Obywatelska doprowadzi do perfekcji metodę rozwiązywania politycznych konfliktów za pomocą widowiska.

Reklama

Show must go on

To widowisko towarzyszy nam skądinąd nieustannie. Zwłaszcza od kiedy politycy nauczyli się mówić przede wszystkim do kamer. Parę dni temu podczas sejmowej debaty na temat służby zdrowia wicemarszałek z SLD Jerzy Szmajdziński napominał siedzących na sali posłów, aby nie zakrzykiwali mówcy, bo w telewizji ich okrzyków po prostu nie słychać.

Tyle że ostatnio mamy do czynienia z nową fazą spektaklu - przeniesieniem sporu politycznego w coraz większym stopniu z wymiany zdań między partiami na wymianę ciosów między instytucjami. Chodzi oczywiście o osławioną już wojenną kohabitację prezydenta Kaczyńskiego i premiera Tuska. Jest ona produktem wadliwych przepisów konstytucyjnych - wadliwych przynajmniej w polskich warunkach - które utrudniają rządowi o wyraźnym demokratycznym mandacie skuteczne rządzenie, a prezydenta wręcz zachęcają, aby temu rządowi przeszkadzał.

Reklama

Ale jest ona też efektem wyboru polskich polityków. Dzięki temu wyborowi polityka zmienia się w mieszaninę procesu sądowego z amerykańskich filmów i jakiejś upiornej lekcji etykiety. Z atmosfery sali sądowej mamy ustawiczne odwoływanie się do prawniczych wykładni i proceduralnych kruczków. One oczywiście mają swoje znaczenie także podczas obrad parlamentu, ale raczej jako środek do celu, jakim jest ustawa czy określona decyzja. W zmaganiu, kto ważniejszy - prezydent czy rząd - okładanie się po głowach procedurami i prawnymi interpretacjami staje się celem samym w sobie. Tym bardziej taką rolę odgrywa wzajemne egzaminowanie się z manier i dobrych obyczajów. Wyścig o to, kto ma przed kim stanąć i kto do kogo wyciągnąć rękę (nawet jeśli to tylko metafora, to nieodległa od rzeczywistości) przestaje być ornamentem, tematem zajmującej politycznej anegdoty. Staje się esencją polityki.

Wysunięty szaniec

Kto takiego wyboru dokonał? Na pewno PiS-owska opozycja miała do wyboru różne drogi. Przypomnijmy sobie 1997 rok: sukces AWS i zepchnięcie do opozycji rządzącego przez poprzednie cztery lata obozu postkomunistycznego. To właśnie w obliczu tego wydarzenia grupa czołowych polityków SLD opuszcza kancelarię Aleksandra Kwaśniewskiego, aby wesprzeć na Wiejskiej betonową opozycję dowodzoną przez Leszka Millera. Ośrodek prezydencki tę opozycję wspomaga, ale nigdy na pierwszej linii. Kwaśniewski pozostaje w odwodzie, czasem wkraczając do gry, ale przeważnie ukrywając się za maską"„prezydenta wszystkich Polaków". Wcześniej w bijatyki z rządzącym SLD wdawał się oczywiście prezydent Lech Wałęsa, ten jednak robił to nie dla wzmocnienia siły jakiejkolwiek partii, a swojej osobistej pozycji.

Reklama

Potraktowanie prezydentury jako wysuniętego partyjnego szańca jest wkładem braci Kaczyńskich w polską politykę, wynikającym nie tylko z koniunkturalnych kalkulacji, ale również z ich wyobrażenia na temat ustrojowej roli prezydentury utrwalonego w ich projekcie konstytucji. Niezależnie od motywów można odnieść wrażenie, że w ciągu ostatniego miesiąca obrona tyleż pozycji, co obrażonej godności prezydenta stało się głównym tematem konferencji prasowych jego brata, lidera PiS, a posłowie tej partii zostali sprowadzeni w większości sporów do roli klakierów impulsywnych urzędników prezydenckiej kancelarii. To jest ich polityczny wybór.

To wszystko nie oznacza, że nie wiemy nic o premedytacji Donalda Tuska. Napisano już całe tomy o tym, przy jakich okazjach i jak dalece podporządkował on różne swoje plany i kalkulacje marzeniom o prezydenturze. Nie ma powodu sądzić, że nie pamięta o tym marzeniu, wojując z obecnym prezydentem Kaczyńskim. Nie zawsze przecież to obóz rządowy jest celem otwartego ataku lub skrytego podchodu. Bywa też agresorem lub może częściej nawet podpuszczaczem.

Kiedy Radoslaw Sikorski wykorzystał zaproszenie do prezydenta do spektaklu przesadnie śpiesznego powrotu z Brukseli, w Platformie Obywatelskiej komentowano, że szef MSZ chciał zrobić z tego konfliktu swoisty prezent premierowi. Prezent został najwyraźniej przyjęty, i to całkiem ochoczo. Wiecepremier Schetyna, a potem sam Donald Tusk obwieścili, że ich ministrowie nie będą bezkarnie wzywani na dywanik przez obecną, w domyśle nadpobudliwą, głowę państwa.

Kto na tej metamorfozie polskiej polityki więcej zyskuje? Wypada się cofnąć do wyjściowej metafory dowcipnego platformersa o NRD-owskich Indianach i zapytać, co kryją cienie wymachujących włóczniami indiańskich wojowników. Co zagłuszają ich monotonne pohukiwania.

Wybrali teatr

Dobrej odpowiedzi dostarczają wydarzenia sprzed zaledwie dwóch tygodni. Oto dobiega końca weekend, koszmarny dla kierowców koczujących w swoich ciężarówkach na wschodniej granicy. Rząd Tuska przez kilka pierwszych dni w ogóle nie reaguje. Nawet pomoc w postaci gorącej herbaty i przenośnych ubikacji organizują najpierw władze ukraińskie, a dopiero potem, z dużym opóźnieniem, polska administracja. Powinno nas to napawać wstydem.

Dla opozycji to nie lada gratka. A jednak zarzuty parlamentarzystów PiS brzmią dziwnie miękko i przede wszystkim bardzo niekonkretnie. Gdy dwa lata wcześniej dach katowickiej hali zawalił się na ludzi pod ciężarem śniegu, ówczesny szef MSWiA Ludwik Dorn musiał pokazywać dokument udowadniający, że PiS-owski rząd dbał o systematyczne odśnieżanie. Nowa władza musi się zmagać jedynie z nader ogólnikowymi twierdzeniami opozycji, że sobie nie radzi.

Można zrozumieć, że Jarosław Kaczyński jak każdy lider opozycyjnej partii boi się wsadzać palce w konflikt społeczny między rządem i środowiskiem zawodowym wysuwającym żądania, w tym przypadku celnikami. Ale dlaczego żaden z ogromnej masy posłów PiS nie pojechał choćby na wschodnią granicę, aby przyjrzeć się bezmiarowi nieudolności tamtejszych podległych przecież platformerskiej ekipie wojewodów? Przyjrzeć, a potem opowiedzieć, co widział, opinii publicznej

Może wystraszyli się żałoby po lotnikach, którzy w tym właśnie czasie zginęli w tragicznym wypadku? Ta sama żałoba nie powstrzymała jednak urzędników prezydenckiej kancelarii przed rozpętaniem burzliwej debaty o tym, czy prezydent był, czy nie był prawidłowo powiadomiony o katastrofie. Posłowie PiS szykowali się zresztą do takiej samej debaty – tyle że rozsądniej niż ministrowie Kamiński i Draba zamierzali z nią poczekać na koniec żałoby. Burza miała się zakończyć wnioskiem o odwołanie ministra obrony Bogdana Klicha oskarżanego o brak kurtuazji wobec głowy państwa. Pomysł, aby wnosić o odwołanie raczej szefa MSWiA Grzegorza Schetyny, który pozwolił męczyć się bez pomocy tysiącom ludzi, w niczyjej głowie nie zaświtał. Po weekendzie PO jakoś wreszcie uporała się ze strajkiem. A opozycja została na placu boju – ośmieszona gorszącą debatą o niczym, która na dokładkę z winy prezydenckiej kancelarii zakłóciła powagę śmierci.

Ta komedia omyłek pokazuje, jak mocno politycy zaakceptowali logikę czysto personalnego teatru, w którym urażona prezydencka godność (w zarzutach prezydenckiego dworu była skądinąd odrobinka racjonalności, ale tylko odrobinka) jest ważniejsza (i ciekawsza) od realnej dolegliwości obywateli.

Egzamin z czarowania

Polityków PiS można w jakimś stopniu tłumaczyć przekonaniem, że medialno-polityczny spektakl tak czy inaczej działa przeciw nim. Wiele mediów, szczególnie elektronicznych, nie jest zainteresowanych ani radykalnym burzeniem atmosfery lukrowanego optymizmu, jaki miał nastąpić po objęciu władzy przez Tuska, ani dopuszczaniem do głosu opozycyjnych zastrzeżeń.

Dla opozycji w takiej sytuacji prezydentura może się wydawać nieocenionym skarbem. Głowa państwa ma przecież o wiele więcej realnych możliwości wywoływania konfliktów, nagłaśniania własnego stanowiska i forsowania własnych poglądów niż najsilniejszy i najbardziej pracowity klub parlamentarny. Sto przygotowanych starannie przez opozycję projektów ustaw, które nie mają szans na przegłosowanie, można zamienić na jeden spektakularny zatarg, który chętnie zrelacjonują wszyscy, dopuszczając do głosu prezydenckich ministrów i sekundujących im parlamentarnych harcowników. A jeśli na dokładkę tych ustaw nie ma...

Tyle że w polityce wszystko ma swoją cenę. Gdy spór o służbę zdrowia zmienia się w spór o to, kto ma przewodniczyć radzie gabinetowej i kto był na niej naburmuszony – rządzący zyskują dodatkową okazję do kuglowania społecznymi nastrojami. Gdy ważna różnica zdań na temat polityki zagranicznej przekształca się w debatę o etykiecie – liczy się już tylko wrażenie. Wielbiciele filmów o amerykańskich sądach pamiętają ich ogólną wymowę – wygrywa najczęściej prawnik umiejący lepiej czarować sędziego, ławę przysięgłych i publiczność. W czarowaniu sprawniejszy jest na razie – to potwierdzi każdy komentator i każdy politolog niezależnie od sympatii – Donald Tusk. Dla Kaczyńskich nadzieję na względnie równorzędne starcie stwarza polityka merytoryczna. Rzecz w tym, że taka polityka w atmosferze ustawicznej przepychanki miedzy kancelariami, walki na tytuły, kompetencje i procedury, graniczy z niepodobieństwem.

Oszczędzać wunderwaffe

Jaka kalkulacja wygra po stronie prezydencko-PiS-owskiej? Lech Kaczyński ma w zanadrzu jeszcze parę formalnych atutów. Może spróbować chłostać ten rząd formalnymi orędziami skierowanymi do parlamentu i może nawet te orędzia wygłaszać w telewizji. Kiedyś obaj bracia Kaczyńscy wypominali Kwaśniewskiemu, że korzystał z tej możliwości. Może używać jako środka presji swojej władzy kadrowca – nietrudno mu przecież będzie zablokować awanse wojskowe i nominacje ambasadorskie. Może wreszcie – i to jest najbardziej prawdopodobne – używać weta, co uczyni z niego w dużej mierze arbitra społecznych konfliktów. Ma rację minister edukacji Katarzyna Hall, gdy pytana przez „Dziennik” o zmianę Karty nauczyciela, odsyła w ostateczności do prezydenta, bo uzyskanie większości potrzebnej do przełamania jego oporów będzie w przypadku sporów socjalnych niełatwe..

Tyle że niezależnie od tych pokładów amunicji nagromadzonych w pałacu na Krakowskim Przedmieściu na miejscu opozycji wystrzegałbym się totalnego ostrzału. Najlepsze, co mogą zrobić bracia Kaczyńscy, to nieco schować prezydenta i zadbać o to, aby polityka w możliwie jak największym stopniu powróciła do parlamentu. I tak nie w pełni, bo znaczna jej część toczy się po prostu w telewizyjnych i radiowych studiach.

Czy tak się stanie? W obozie PiS prezydenta przywykło się traktować jako wunderwaffe, o którym mówi się z nieco tajemniczą miną, sugerując, że zastawił na rząd jeszcze niejedną pułapkę. Można się też wszakże spotkać i z bardziej szczerymi wyznaniami. Pewien ważny polityk PiS bliski pałacowi przedstawia kolejne prezydenckie ofensywy jako ciąg zbiegów okoliczności wynikający po części z prezydenckich emocji, po części z ambicji kancelaryjnych oficjeli, po części zaś z prowokacji strony rządowej. Można odnieść wrażenie, że Kaczyńscy ulegają często – to już cytat z Michała Karnowskiego – pokusie pobujania Tuskową łodzią, aby zburzyć fałszywy ich zdaniem spokój nowej koalicji. Narzędzia dobierają przy tym trochę na oślep. Gdy można sięgnąć po dowolny oręż przynależny prezydentowi, po prostu za niego chwytają.

Potrzaskane berło

Jeśli tak, to - niezależnie od strategii Jarosława Kaczyńskiego zawsze nakierowanej na utrzymanie prezydentury – mogą stanąć w obliczu porażki. Bo dla Platformy Obywatelskiej każdy dzień walki – powtórzmy raz jeszcze - na tytuły, kompetencje i procedury, to dzień darowany. Nie trzeba się tłumaczyć z bałaganu, nie trzeba świecić oczami z powodu braku rządowych projektów ustaw, nad którymi powinien pracować od lat gabinet cieni. Nie trzeba wić się z powodu nietrafionych nominacji czy odpowiadać, czego to jeszcze nie zrobiono. Nie trzeba tego wszystkiego robić, a w każdym razie można to robić rzadziej i dyskretniej. Wystarczy kolejna personalna awantura, żeby zająć czymś dziennikarzy.

W tym sensie PR-owskie centrum dowodzenia przy premierze Tusku wyznaczyło prezydentowi Kaczyńskiemu ważniejsze zadanie niż któremukolwiek z ministrów platformerskiego rządu. To on odgrywa rolę biegającego wokół ogniska Indianina, i to całkiem hałaśliwego.

Jeśli obecna bitwa mogłaby niepokoić przyszłego prezydenta Tuska, to tylko z jednego powodu. Wyrwana ewentualnie z rąk braci Kaczyńskich prezydentura może stracić sporo ze swego powabu. Może stać się potrzaskanym berłem albo podartą koronacyjną szatą. Jakże trudno będzie potem, po tylu zaczepkach i prztyczkach wymierzanych obecnemu prezydentowi żądać dla siebie uprawnień i nade wszystko respektu od - być może - PiS-owskiego rządu.

Jakże trudno, chociaż... Publiczność w Polsce ma krótką pamięć. Media – jeszcze krótszą i nad wyraz selektywną.

Przeniesienie się polityki z płaszczyzny walki o kształt prawa na grząski grunt kompetencyjnych i prestiżowych podchodów robi wrażenie przygnębiające. Czy to trwała tendencja? Dziś wydaje się, że tak. Oczywiście obecna koalicja próbuje rozliczać PiS z domniemanych nadużyć na forum parlamentu, natomiast w parlamencie opozycja ostrzeliwuje rząd w takich kwestiach, jak stan służby zdrowia. Ale na tle mięsistych, gwałtownych wojen między rządem i prezydentem gmach na Wiejskiej sprawia wrażenie jedynie fasady. Umownej scenerii dla powodzi nic nieznaczących słów.

Rzecz w tym, że to wojna między prezydentem i premierem jest wojną o nic. Że to prezydent i premier mierzą w siebie atrapami. A pożądanie prezydentury – tak ze strony braci Kaczyńskich, jak i Donalda Tuska – jest miarą ogólnej niedojrzałości polskiej polityki. To najgłębsza tęsknota za możliwością przeszkadzania bez ponoszenia realnej odpowiedzialności, bez prawdziwego rządzenia. Ani to marzenie o III ani o IV Rzeczpospolitej, tylko o Rzeczpospolitej żołnierzyków i dziecięcych zabawek.