"Zostawcie konstytucję w spokoju!" - apeluje w "Gazecie Wyborczej” Waldemar Kuczyński. To jeden z kilku głosów pełnych zaniepokojenia po apelu Donalda Tuska: zastanówmy się nad zmianą polskiego ustroju, bo obecny nie sprzyja dobremu rządzeniu.

Reklama

PiS skarżyło się na impossybilizm, teraz robi to PO - zauważają jednym głosem Jacek Żakowski w "Gazecie Wyborczej” i Wojciech Maziarski w "Newsweeku”. Nieco mniej alarmistycznie przeciw majstrowaniu przy konstytucji wypowiada się były prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Zoll. Jego zdaniem ustrój mamy dobry, zawodzą tylko ludzie bez kultury politycznej, którym obcy jest duch kompromisu.

Magiczne myślenie

W dystansie wobec propozycji PO jest szczypta słuszności. Nie wiemy, czy Donald Tusk rzeczywiście chce zmiany ustroju, czy traktuje pomysł - świadom jego nierealności - jako część marketingowego scenariusza. Wolałbym, i napiszę to nawet bardziej stanowczo niż przywołani przeze mnie krytycy propozycji Tuska, aby obecna ekipa najpierw sprawdziła, czy da się skutecznie rządzić przy obecnym stanie prawnym i w obecnej konstelacji politycznej - czyli z wrogim prezydentem, a bez większości pozwalającej na obalanie jego wet. Dopiero później, gdy jej - przyjmijmy, że liczne i sensowne - propozycje zostałyby zniweczone, powinna przyjść do Polaków z ofertą pracy nad konstytucją.

Reklama

Przykładowy dylemat: forsować jako pierwszorzędną, pilną reformę budżet zadaniowy czy wybory w jednomandatowych okręgach, ma dla mnie jedną odpowiedź. Budżet zadaniowy to recepta na miliardowe oszczędności budżetowych pieniędzy, racjonalniejszą administrację, bardziej przyjazne obywatelom państwo. Ordynacja większościowa to polityczna kosmetyka o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. W tym sensie rację ma Żakowski, kiedy przypomina, że Anglia ze swoimi jednomandatowymi okręgami była raz krajem dostającym zadyszki, a kiedy indziej pionierem ekonomicznego i politycznego postępu. Poszukiwanie zasadniczego klucza rozwoju w reformach ustrojowych to mydlenie Polakom oczu.

Na tym się jednak moja zgodność z krytykami idei Tuska - szczególnie tymi najbardziej zacietrzewionymi - kończy. Bo co powiedzieć, gdy czyta się takie zdania Kuczyńskiego: "Gdy po dwóch latach rządów PiS, które napadały na konstytucję, lekceważyły ją i naruszały, premier Tusk oświadcza, że ustawa zasadnicza paraliżuje rządzenie, wrażenie jest okropne. Czy chce czy nie, dołącza do poprzednika, przywołując najgorszy w historii Platformy okres wspólnego z PiS masakrowania ustrojowego dorobku III Rzeczpospolitej?"

To klasyczny przykład magicznego myślenia, status quo jest najwyższą wartością. Kto pomyśli o zmianie, a zwłaszcza wyraża wolę zmian językiem polityki - z natury rzeczy pełnym przerysowań i uproszczeń - ten "masakruje”. Z emocjami trudno się dyskutuje. Jest pewna grupa polityków i publicystów, która upierałaby się nawet przy dziurach w drodze, gdyby tylko im wmówiono, że są one elementem "niezbywalnego dorobku III RP”.

Reklama

Wypowiedzi Tuska niezależnie od jego intencji są przecież racjonalne. Obecny ustrój przewidujący ponoć system jakże potrzebnych blokad i zabezpieczeń stawia obywatela przed nieustającą rozterką. Czyj mandat jest mocniejszy? Starszy, ale z reguły wyraźniejszy (z powodu wyższej frekwencji i większej liczby głosów) mandat prezydenta, czy nowszy - rządu cieszącego się parlamentarną większością? Ile polityk zagranicznych powinna prowadzić Polska, skoro różne postanowienia konstytucji są w tej materii, delikatnie mówiąc, zagmatwane? Dlaczego rząd, aby przeforsować swoje ustawy, musi mieć w praktyce większość trzech piątych w Sejmie, choć do jego powołania wystarczy poparcie tylko połowy posłów?

Kula u nogi

Obrońcy tej konstytucji dowodzą, że tak jest bezpieczniej, bo nikt nie uzyska bezwzględnej dominacji. Po pierwsze czasem ją jednak uzyskuje - gdy większość parlamentarna i urząd prezydenta są w jednym ręku. Dlaczego Platforma w roku 2008 ma mieć mniejszą władzę niż postkomunistyczna lewica w roku 1996 czy 2002?

Z systemu wzajemnego blokowania się wynikają zapewne nie same rzeczy złe. Przykładowo - bardziej kompromisowa, nastawiona na kontynuację polityka zagraniczna może być wartością. Przeważają jednak, uwzględniając polskie cechy narodowe i - tu zgoda z profesorem Zollem - braki w kulturze politycznej, potężne wady.

W takim systemie nikt za nic nie odpowiada, rządzenie jest nieustającym przedbiegiem do wyborów prezydenckich (i na odwrót - wybory prezydenckie do parlamentarnych), a politycy używający różnych ośrodków władzy do partyjnej gry zabiegają głównie o to, aby w blokadach szukać dla siebie wygodnego alibi dla niezrealizowania wyborczego programu. Polityka staje się rozmyta, w praktyce żadna. Zgodnie zresztą z naturą polskiego społeczeństwa, którą piętnowali już krakowscy stańczycy w XIX wieku. W Polsce nic nie działo się do końca, nic nie działo się naprawdę. I nie chodzi tu o tęsknotę za skłonnościami autorytarnymi, a za decyzjami. Bez decyzji demokracja staje się ustrojem niefunkcjonalnym.

System wzajemnej równowagi miał jeszcze może sens przy znacznym partyjnym rozdrobnieniu charakterystycznym dla lat 90. Można było wtedy zakładać, że zasadniczo powinien rządzić premier cieszący się zaufaniem parlamentu, ale jeśli sobie nie poradzi, jest jeszcze bezpiecznik w postaci gwarantującego ciągłość państwa prezydenta. Dziś jednak, gdy zaczynają dominować dwie potężne partie, ten bezpiecznik staje się kulą u nogi. Kulą u nogi, a równocześnie - powtórzę - alibi dla rządów cieszących się parlamentarnym i społecznym zaufaniem, ale nieprzygotowanych do realnego sprawowania władzy.

Nie poprawiajmy ustroju, poprawiajmy kulturę polityczną, dowodzi Andrzej Zoll. Rzecz w tym, że własną mentalność, własne nawyki zmienić dużo trudniej niż literę konstytucji. Możemy oczywiście katować się przypominaniem, że Francuzi uratowali swój mieszany prezydencko-parlamentarny ustrój w momencie, gdy w połowie lat 80. prezydent Mitterand nagiął się częściowo do postgaullistowskiej większości parlamentarnej, ona zaś częściowo do niego. Czy jednak za fakt, że nasi politycy nie odrabiali lekcji nad Sekwaną, mają płacić obywatele? Gdyby zresztą uznawać argument "obyczaj nie ustrój” za przesądzający w tej samej Francji, de Gaulle nie ratowałby w latach 50. demokracji jej radykalną reformą, tylko spokojnie czekał na poprawę kultury. Przyjemnego czekania!

Winne jest PiS

Waldemar Kuczyński ma oczywiście odpowiedź: winny jest nie ustrój, lecz fatalny prezydent Lech Kaczyński. Taka prościutka argumentacja wymaga przyjęcia hurtem założenia, że za wszystkie zatargi między ośrodkiem prezydenckim i rządowym ponosi niecierpiana przez publicystę głowa państwa. Zbyt to toporne, żeby było prawdziwe. A może jest po prostu tak, że w warunkach bezwzględnej walki między dwoma partyjnymi kolosami wszystkie metody uznano za dozwolone. Obie strony to zrobiły, bo taka jest logika polskiej polityki Anno Domini 2008.

Zresztą wiara Kuczyńskiego, że wcześniej mieliśmy do czynienia z idyllą, trąci sentymentalną czytanką. To prawda - nie dochodziło do aż tak spektakularnych przepychanek. Ale czy fakt, że prezydent Kwaśniewski zniweczył swoim wetem dwie istotne AWS-owskie reformy: płaski podatek i reprywatyzację, jest naprawdę faktem krzepiącym?

Wojciech Maziarski rzuca inny argument. Rządy w Polsce muszą być ograniczone obecną konstytucją, bo gdyby nie były, to za czasów PiS doszłoby do strasznych rzeczy. Przykładów, czego to uniknięto, w tekście brakuje, ale jest rzecz ważniejsza. Przecież lata 2005 - 2007 to właśnie czas współrządzenia PiS-owskiego prezydenta i PiS-owskiego rządu, czyli braku barier, o które upomina się Maziarski. Jeśli coś ograniczało ekipę Kaczyńskiego, to orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, istnienie niezależnego banku centralnego czy wolnych mediów (czego Tusk ruszać nie chce), a nie zasada, że prezydent współrządzi z premierem. Czas na takie współrządy przyszedł obecnie. Z jak najfatalniejszymi skutkami.

Tak się nie da

Debata o ustroju jest o tyle trudna, że wielu jej uczestników polemizuje teoretycznie z wystąpieniami Tuska, ale tak naprawdę myśli o jednym: jak dać wyraz swojemu obrzydzeniu do w gruncie rzeczy krótkiego epizodu PiS-owskich rządów. Antypisizm staje się dla niektórych swoistą religią zwalniającą ze spójnego argumentowania. Można mieć podejrzenie, że za dwadzieścia lat, gdy Jarosław Kaczyński pójdzie już dawno na emeryturę, a PiS zastąpi być może inny organizm partyjny, tacy autorzy jak Kuczyński nadal każdy wywód w dowolnej sprawie będą rozpoczynali wyklinaniem swojego coraz bardziej wirtualnego wroga.

Jest to tym zabawniejsze, że w sporze o kształt ustroju PiS przyjdzie prawdopodobnie w sukurs obrońcom nienaruszalności instytucji III RP. Owszem w teorii będzie wymachiwał własnymi konstytucyjnymi rozwiązaniami, ale nie idąc na jakikolwiek kompromis z Platformą, zagłosuje w praktyce za tym, co jest. Można też mieć wątpliwości, czy PO zrobi cokolwiek poza narzekaniem: "tak rządzić się nie da”.