Jan Krzysztof Bielecki trochę na własne życzenie wmieszał się w ostatnich tygodniach do polityki, i to tej najtwardszej. Gdy rozpętała się afera hazardowa, ekipa Tuska znalazła się w defensywie. Tonęli ważni ludzie PO, najpierw Chlebowski, potem Drzewiecki. Nie wiadomo było, kto zostanie trafiony jako następny. Premier dwa miesiące temu gorączkowo szukał wyjścia z opresji. Spotkał się z Bieleckim i Krzysztofem Kilianem, wiceprezesem Polkomtelu, znajomym ze środowiska gdańskich liberałów. - Idą ciężkie czasy. Potrzebni są profesjonaliści. Odsuń Nowaka, Grasia, Grupińskiego, Arabskiego - miał usłyszeć od nich Tusk. Druga propozycja była jeszcze radykalniejsza: jeśli rekonstrukcja ma być głęboka, musi odejść Schetyna. Padać miały argumenty, że wicepremier za mocno urósł, a jego wpływy mogą zagrozić samemu Tuskowi.

Reklama

Wiadomość o tej naradzie dotarła do Schetyny, który żyje w przekonaniu, że Bielecki przyczynił się do jego upadku. Ciekawe, że Schetyna godził się na odejście z rządu. Odbył nawet rozmowę z Tuskiem. - Jestem gotów przejść do Sejmu, jeśli to ma uratować projekt - powiedział. Projekt to objęcie przez PO funkcji premiera i prezydenta. Schetyna postawił warunek: nie zostanie upokorzony i nie będzie odchodził jako człowiek współodpowiedzialny za aferę hazardową. Ale stało się inaczej. Wieczorem w przeddzień odejścia Tusk prosił Schetynę:

- Nie mów nic o swojej dymisji.
- Pewnie, że nie. Ty to ogłosisz - odparł wicepremier, który właśnie jechał do TVN.
- Wróć po programie, bo musimy jeszcze o tym pogadać, może to nie jest najlepszy pomysł.

Schetyna wyszedł z kancelarii premiera zadowolony, że być może zostanie w rządzie. Po drodze dowiedział się, że wiadomość wyciekła do "Faktów" TVN. Wściekł się. Uważał, że przeciek był wypuszczony za zgodą Tuska. - To skrajna nielojalność - skarżył się znajomemu. Po programie Schetyna pojechał grać z Tuskiem w piłkę. - Nie chciałem, żeby myśleli, że się na nich obraziłem - tłumaczył tej samej osobie.

Reklama

Grzegorz Schetyna to ciągle potężny człowiek w Platformie. - Tusk zrobił wielki błąd, że go ranił, ale nie zabił - mówi poseł PO. - Schetyna siedzi w gabinecie szefa klubu. Odłączył już kroplówkę, łyka witaminy i buduje pozycję.

Premier rozumie, że sprawy poszły za daleko. Gdy ktoś z kancelarii premiera zatelefonował, by klub zajął się zmianami w konstytucji, Schetyna odpowiedział: - Jesteś w niezłym niedoczasie. Chlebowski nie jest już szefem klubu. To kancelaria ma przygotować projekt. Czekamy. W tej sytuacji Tusk jak nigdy wcześniej potrzebuje kogoś tak zaufanego jak Bielecki.

Specjalista od szuflowania

Reklama

JKB ma szczególne prawa w otoczeniu Donalda Tuska. Był zawsze blisko jego rządu, choć nie bywał na spotkaniach politycznych i oficjalnie zajmował się tylko prezesowaniem w Pekao SA. To z jego polecenia ministrem finansów został nieznany Jacek Rostowski. Bielecki bronił go, gdy ministrowi groziła dymisja. - Donald chciał go wyrzucić, kiedy dostarczał coraz to nowe i coraz gorsze dane na temat deficytu budżetowego. Odbył rozmowę z ministrem w cztery oczy, po której Rostowski wyglądał jak zbity pies. Potem podniósł sprawę podczas spotkania koalicji, na którym byli m.in. Waldemar Pawlak i Stanisław Żelichowski. Premier powiedział, że ma wątpliwości, czy ktoś panuje nad budżetem - mówi ważny polityk Platformy. JKB przekonywał premiera, że sytuacja gospodarcza jest niestabilna i nikt nie może podać precyzyjnych danych.

Bielecki wraz z Januszem Lewandowskim zaraz po wyborach byli autorami doktryny obecnego rządu: "Nic nie robić, wykorzystywać pieniądze z UE i czekać do wyborów". Także on namawiał Tuska, by co roku po wakacjach dokonywać rekonstrukcji rządu, czyli wymiany 3 - 4 ministrów. - Nazywano to "szuflowaniem". Tusk pocieszał tych, którzy nie dostali propozycji wejścia do rządu, że za rok na pewno dostaną szansę. Jednak notowania były tak dobre, że nie trzeba było szuflować - opowiada polityk Platformy.

JKB zrobił także wiele, by zmarginalizować pozycję Leszka Balcerowicza i jego środowiska, które ma duże wpływy w gospodarce. Jeszcze w czasach, gdy Balcerowicz był szefem NBP, Tusk wyrażał się o nim z atencją. Jednak gdy konstruowano rząd, nastawienie się zmieniło. Premier w prywatnych rozmowach dowcipkował na temat Balcerowicza i nigdy nie rozpatrywał go jako kandydata na ministra. Otoczenie Tuska widzi w tym rękę Bieleckiego, który miał powtarzać premierowi: "Niepopularny Balcerowicz będzie cię ciągnął w dół". Nie jest tajemnicą, że obaj politycy, choć byli w jednym rządzie (Bielecki - premier, Balcerowicz - wicepremier, minister finansów), nie przepadają za sobą.

Czytaj więcej...



Do spięcia między nimi doszło niedawno na spotkaniu Forum Obywatelskiego Rozwoju. Nieoczekiwanie podczas dyskusji Bielecki wybuchł i zaczął krzyczeć do Balcerowicza: "Proszę pamiętać, dzięki komu były możliwe pańskie reformy. Kto rozpinał nad panem parasol ochronny". Niechęć działa i w drugą stronę, bo Balcerowicz co jakiś czas punktuje błędy, które popełniają ministrowie Tuska.

Partia 300 liberałów

Sam Tusk bardzo dużo zawdzięcza Bieleckiemu. Środowisko gdańskich liberałów zaistniało w wielkiej polityce tylko dzięki JKB i słabości, jaką miał do niego w 1990 roku Lech Wałęsa. Lech zrobił nieznanego szerzej opozycjonistę o pseudonimie Mało-Czarny (Bielecki już wtedy był szpakowaty) premierem.

W książce "Teczki liberałów" obecny szef rządu wspominał: "Siedzieliśmy u Bieleckiego długo w spółdzielni Doradca i dyskutowaliśmy. (...) Nie było presji. Było naleganie. »Chłopie, to jest wielka szansa, nad czym ty myślisz? Pierwszy i ostatni raz w życiu«. Jeden z kolegów: Wiesz, Krzychu, jak się zdecydujesz, to będziesz w encyklopedii, jako hasło".

Bielecki się zgodził i to sprawiło, że malutkie środowisko mogło przetrzeć się na ministerialnych stanowiskach i porządzić krajem. Sam Tusk przyznawał, że w całej Polsce było 300 liberałów.

Dzięki premierowi Bieleckiemu już po kilku miesiącach kanapowa partia miała 20-procentowe poparcie i wygrywała w sondażach. - To daje wyobrażenie, jak wielkim atutem był dla nas Bielecki - opowiadał Tusk. Z tamtych czasów pochodzi też nowy pseudonim Bieleckiego, czyli JKB. Było to żartobliwe, ale pełne atencji nawiązanie do Johna Kennedy’ego, czyli JFK.

Jedna z osób bliska w latach 90. środowisku Kongresu Liberalno-Demokratycznego wspomina, że w tamtych czasach to Donald nosił za JKB teczkę.

Sam Tusk w książce "Teczki liberałów" opisuje to tak: "W okresie tworzenia rządu i później pełniłem rolę takiego niespecjalnie słuchanego i niespecjalnie mającego coś do powiedzenia doradcy. Byłem chyba jedyną osobą, która miała zawsze otwarte drzwi do premiera, i chyba jedynym, dla którego nic z tego nie wynikało. Krzysztof nie potrzebował moich rad, bo sam świetnie sobie radził".

Na specjalnych prawach

Do tej pory Tuska i Bieleckiego łączy szczególna relacja. Dla JKB drzwi premiera są zawsze otwarte. Spotykają się najczęściej dyskretnie w willi przy ulicy Parkowej. Oglądają razem mecze, niekiedy jedzą kolację albo popijają wino.

Czasem spotkania odbywają się w większym gronie, bywają na nich zaufani współpracownicy Tuska, czasem PR-owcy. Premier potrafi być brutalny wobec swojego otoczenia, może zrugać albo poniżyć któregoś z uczestników, ku uciesze innych. - Co tu robi ten ćwierćinteligent? - mówił w gronie kilku osób o jednym ze swoich ministrów.

Tusk w polityce potrafi zachowywać się bardzo cynicznie. Jego dobry znajomy: - Spotkanie u Tuska uwodziciela. Kieliszki wypełnione winem. "Ty jesteś moim prawdziwym przyjacielem, lubię cię, tamci nie mają znaczenia". Potem wjeżdżają świeże kieliszki, płyta przerzucona jest na drugą stronę, wchodzi następny delikwent i słyszy to samo.

Po kilku takich spotkaniach jeden ze współpracowników uwierzył, że Tusk traktuje go jak syna. Ale kiedy przyszła potrzeba, "syn" w jednej chwili stracił rządową posadę. - Donald nigdy sobie nie pozwoli na tego typu triki wobec JKB. Krzysiek ciągle jest dla niego mentorem i starszym kolegą - opowiada jeden z przyjaciół Tuska.

Czytaj więcej...



Jednocześnie obaj są szalenie ambitni. Najbardziej widać to na boisku piłkarskim. Bielecki gra zawsze na sto procent, klnie jak szewc, bywa brutalny. - Kiedyś w czasie meczu liberałowie kontra młodopolacy dostał nawet czerwoną kartkę, bo załadował przeciwnika pięścią pod żebro - wspomina jeden z uczestników piłkarskich potyczek.

Ciężarówką do Londynu

Dla liberałów Bielecki był postacią szczególną. Jak wspomina jeden z jego kolegów z Gdańska z czasów opozycyjnych, JKB jako pierwszy zrozumiał, co to znaczy zarabiać realne pieniądze. Miał własną ciężarówkę, założył spółdzielnię Doradca, która m.in. wyceniała majątek Stoczni Gdańskiej na zlecenie Barbary Piaseckiej-Johnson. - Inni toczyli dyskusje o wolności słowa i demokracji, a JKB nabierał doświadczenia w biznesie i w 1989 r. był kilka długości do przodu przed resztą. W środowisku liberałów robiło to wrażenie.

Po 11-miesięcznym okresie premierowania też umiał sobie poradzić, czego nie da się powiedzieć o wszystkich szefach rządów. Od listopada 1993 r. Bielecki był przedstawicielem Polski w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju. Przez 10 lat pracy w Londynie nabierał doświadczenia, ogłady, uczył się, jak wygląda świat wielkich finansów. Gdy odszedł z EBOiR, został prezesem Pekao SA, banku należącego do włoskiej Grupy UniCredit.

Zastępca wiceprezesa

- Dlaczego odchodzi prezes Pekao? - spytaliśmy w zeszłym tygodniu członka zarządu wielkiego banku, człowieka, który zjadł zęby w branży. - To tam jest prezes? Z tego, co pamiętam, tam rządzi raczej wiceprezes - odparł rozbawiony.

W światku bankowców jest jasne, że Pekao SA kieruje włoski wiceprezes Luigi Lovaglio. Podlegają mu najważniejsze departamenty, zarabia o prawie 2 mln złotych rocznie więcej niż Bielecki i przede wszystkim od początku kariery jest bankowcem. Włoch budzi postrach wśród podwładnych - jest pracoholikiem z fenomenalną pamięcią do liczb. - Zupełnie niewłoski typ - mówi osoba, która z nim pracowała. Kilka miesięcy temu bez rozgłosu zdał egzamin z języka polskiego w Komisji Nadzoru Finansowego. Zdanie egzaminu jest potrzebne, żeby starać się o posadę prezesa banku w Polsce. Między innymi stąd biorą się pogłoski, że to Lovaglio ma stanąć na czele Pekao. Po co Włochom był potrzebny Bielecki? - Oni cenią sobie celebrytów, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Byłych premierów, byłych ważnych polityków. Ludzi, którzy mają szerokie kontakty, mogą być kimś w rodzaju reprezentanta marki - mówi nam menedżer z Pekao.

Członek zarządu konkurencyjnego banku: - Nie pamiętam, żeby w ostatnich miesiącach wypowiadał się merytorycznie na temat spraw bankowych. Raczej słyszę jego wypowiedzi o makroekonomii, kryzysie, polityce gospodarczej.

Podwładny JKB z banku: - Pływał po tematach, ale w przypadku prezesa to nie jest wada. Od operacyjnej roboty są całe zastępy ludzi.

Tajemnicą pozostaje, dlaczego były premier na cztery miesiące przed końcem kadencji odchodzi z Pekao. Mówiło się o konflikcie z Lovaglio, ale to nie jest przyczyna decyzji o odejściu. JKB od lat godził się na to, że Włoch ma w banku silniejszą pozycję od niego. Gdy Bielecki był poza bankiem i ktoś dzwonił z informacją, że potrzebny jest jego podpis, prezes często pytał: - A Luigi podpisał? Jeśli tak, to i ja się podpisuję.

Czytaj więcej...



Wpływ na decyzję Bieleckiego miały bez wątpienia zmiany organizacyjne w Grupie UniCredit. Prezes koncernu Allessandro Profumo forsuje tworzenie pionowych struktur korporacyjnych, co osłabia zarządy lokalnych banków należących do grupy. Na czym to konkretnie polega? Na przykład szef audytu albo sprzedaży Pekao nie będzie podlegał prezesowi w Warszawie, ale szefowi audytu albo sprzedaży całej grupy w Mediolanie. - Niedługo może okazać się, że prezes Pekao SA może bez zgody centrali kupić najwyżej spinacze biurowe. To nie mogło się podobać ambitnemu Bieleckiemu - mówi jeden z bankowców.

Bankier okołorządowy

Z drugiej strony władzom UniCredit mogło się nie podobać coraz większe zaangażowanie w politykę prezesa banku, który powinien od polityki trzymać się jak najdalej. Bielecki doradzał premierowi i jednocześnie musiał dbać o interesy prywatnego banku. W styczniu 2009 r., gdy kryzys finansowy nabierał tempa, Bielecki wraz z Jerzym Pruskim, ówczesnym szefem największego konkurenta Pekao SA, czyli PKO BP, opublikowali na łamach Dziennika artykuł. Domagali się w nim wsparcia sektora bankowego przez bank centralny, tak aby banki miały pieniądze na udzielanie kredytów. - Bielecki bardzo zabiegał o wsparcie banków. Wracał do tego często podczas spotkań z premierem. W końcu doprowadziło to do ostrego starcia z Grzegorzem Schetyną, który pytał Bieleckiego, czy jest lojalny wobec Polski, czy wobec Mediolanu - opowiada nam doradca premiera.

JKB odchodzi w dziwny sposób. Trzaska drzwiami, nie czeka na dyplom i pożegnalne kwiaty. Nie podaje powodów rezygnacji, czym otwiera pole do spekulacji. Dlaczego? - Być może dlatego, że gdyby doczekał do końca kadencji, w prasie ukazałyby się notatki: do zarządu Pekao SA zostali wybrani: pan X, Y, Z..., czyli Bielecki nie wszedł, bo nikt go już tam nie potrzebował - komentuje jeden z pracowników banku.

Milioner bez portfela

Bielecki ma dziś wiele atutów, by móc powrócić do wielkiej polityki. Przez lata pracy w bankach nabrał dystansu, nauczył się mówić dobrze nawet o przeciwnikach politycznych. Ma dobre stosunki nawet z Lechem Kaczyńskim, z którym zna się od lat 80. Mimo 20 lat przebywania na świeczniku nigdy nie dał plamy. Zrobił duże pieniądze (4,5 mln złotych tylko w zeszłym roku), ale nimi nie szasta. - Kiedy JKB zaprasza na obiad, to trzeba pamiętać, żeby wziąć portfel, bo on swojego zabrać zapomina - mówi jego znajomy.

JKB o powrocie do polityki nie marzy. Publicznie mówił, że męczą go wojny partyjne i woli biznes. - Wie, że bycie szefem rządu to także fizyczna udręka. Pamiętam, że w 1991 r. siedział po nocach w Urzędzie Rady Ministrów, był zielony na twarzy i miał wszystkiego dość - opowiada jeden z jego przyjaciół. - Kiedyś prosto z podróży zagranicznej przyjechał na boisko warszawskiej Gwardii, gdzie graliśmy w piłkę. Przebrał się w strój piłkarski, zaczął z nami kopać. W przerwie podbiegł do niego oficer BOR. Przekazał informację, że w Sejmie trwa awantura, a opozycja skarży się, że premier zamiast być w parlamencie i ratować Polskę, gra w piłkę. Bielecki wytarł twarz z błota, założył garnitur na strój sportowy i kazał się wieźć na Wiejską.

Czytaj więcej...



Raz już został premierem dzięki swej największej zalecie. W grudniu 1990 r. wezwał go do Belwederu na 10 rano świeżo upieczony prezydent Lech Wałęsa.

- Co, ty się boisz?
- Niby czego?
- No nie chcesz być premierem.
- Ja się boję? Co ty!
- No, to bierz to. Tylko szybko, bo szkoda czasu.
- Dobra, daj mi czas do trzeciej. Ja tu trochę pogadam i zorientuję się.




Po Mazowieckim Wałęsa szukał człowieka, który nie będzie sprawiał kłopotów i mu nie zagrozi. Bielecki idealnie się nadawał. Z tego samego powodu JKB znów może stanąć na czele rządu - Tusk potrzebuje właśnie kogoś takiego.