Mało tego. Zorientowałem się, że byłem świadkiem zarażenia się tą groźną przypadłością Aleksandra Kwaśniewskiego, i to nie kilka miesięcy temu, ale przed trzydziestoma z okładem laty. W tych czasach ta zaraza miała w PRL charakter wręcz epidemiczny i w języku potocznym określana była mianem choroby cygańskiej. Chyba bardziej precyzyjnie, bo pamięć o miejscach, w których mogło dość do infekcji, podpowiada mi, że Filipińczyków tam wówczas nie było, nawet na lekarstwo. A Cyganie owszem, przyłazili, grali czardasze i romanse, przyczyniając się do zaostrzania objawów i jeszcze zbierali do kapelusza.
Moje wątpliwości co do tropikalnego charakteru tej niemocy wzbudza też fakt, że zazwyczaj objawy nasilały się nie w czasie upałów, tylko w słotę, ziąb i mrozy. Choć oczywiście były też jednostki w fazie ostrej, które cierpiały niezależnie od pory roku i temperatury. Miałem znajomego, który na pytanie o godzinę odpowiadał zawsze - jak Filipin z konopi - też czuję się filipińsko, chodźmy pochorować.
Aleksandrowi Kwaśniewskiemu wszyscy teraz zarzucają, że kręci, że najpierw fraktura goleni, teraz filipińska zaraza, a ciągle chodzi o całkiem inną jednostkę chorobową. Istotnie, można powziąć pewne podejrzenia, zwłaszcza na trzeźwo. Dlatego twarzy wyborczej lewicy, a także jej goleniom radzę na przyszłość nie kombinować, nie szukać w sobie ani choroby grenlandzkiej, ani zapaści gwinejskiej. Zawsze lepiej jest, nawet z punktu widzenia wizerunku publicznego, być sławnym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem. Przepraszam, niż anonimowym Filipińczykiem.