Może głupio mu, że wbrew temu, co jest standardem demokratycznego państwa, jeszcze przed wyborami wyznał, czyjego zwycięstwa sobie życzy - a nie wyszło? W moim przekonaniu jako uosobienie majestatu państwa i reprezentant wszystkich obywateli powinien się od tej deklaracji powstrzymać. Dziś jednak tłumaczy ona jego codzienne nadąsanie, które bardziej przystoi jego kilkuletniej wnuczce niż głowie państwa.

Reklama

O złym nastroju pana prezydenta świadczy co najmniej kilka jego zachowań. Po pierwsze, nie pogratulował wyborczego zwycięstwa Donaldowi Tuskowi. Po drugie, gdy już musiał wręczyć mu premierowską nominację, zrobił to niejako od niechcenia, w hallu, bez słowa. To wyraźna zmiana wobec dotychczasowego stylu takich uroczystości, nie mówiąc już o honorach, które towarzyszyły nominowaniu na premiera jego brata.

W normalnych relacjach głowa państwa niezależnie od tego, czy wynik wyborów jest po jej myśli, czy nie, składa co najmniej kurtuazyjne gratulacje zwycięzcom. Nie chodzi tu o międzyludzkie sympatie i antypatie, lecz po pierwsze, o demonstrację gotowości do współpracy dla dobra państwa, a po drugie - demonstrację szacunku dla tej większości obywateli, którzy zwycięzcę poparli. Nie można się na nich obrażać. W Stanach Zjednoczonych kampanie wyborcze są niesłychanie brutalne - my idziemy już w tę stronę, ale jednak wciąż wiele nam brakuje. W USA natychmiast po ogłoszeniu wyników przegrany dzwoni do swojego zwycięskiego konkurenta z gratulacjami. Nie dzwoni po to, by zwycięzcy było jeszcze przyjemniej, lecz dlatego że gdyby nie zadzwonił - zlekceważona poczułaby się ta większość obywateli, która zwycięzcę poparła. A dla polityka to jest samobójstwo. W polityce można się obrazić na Iksińskiego czy Igrekowską, ale nie wolno się obrażać na społeczeństwo.

Prezydent Kaczyński popełnia więc ogromny błąd, pokazując swoje niezadowolenie z demokratycznego werdyktu. Jeśli będzie w nim tkwił i nie wzniesie się ponad dąsy, może zostać surowo ukarany wówczas, gdy będzie się ubiegał o reelekcję. Z czasem i tak się przecież z Donaldem Tuskiem przeprosi, ale ludzie mogą mu zapamiętać małostkowe zachowanie po wyborach i sami się na niego obrażą.

Reklama

Miałem okazję poznać Lecha Kaczyńskiego i nieraz się z nim spierać. Nie mogę mu odmówić inteligencji i zdolności politycznych. Tym razem jednak ponoszą go emocje. To bardzo niedobrze, bo podstawową cechą polityka, zwłaszcza zajmującego najwyższe stanowisko państwowe, musi być trzymanie nerwów na wodzy. Dziś cały kraj rozważa humory pana prezydenta, a to go dyskwalifikuje jako głowę państwa. Powinien tym bardziej przemyśleć swoje zachowanie, że wszystko odbywa się na tle powiązań rodzinnych. Wydaje się bowiem, że boli go tyleż przegrana PiS ile przegrana jego brata, a to już zakrawa na prywatę i nepotyzm obrażalstwa. To szkodzi polskiej demokracji, bo prezydent może być lepszy czy gorszy, bliższy moim poglądom czy dalszy, ale nie powinien zachowywać się jak w "Samych swoich" babcia u Pawlaków, która oświadcza "sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie".

Prezydent nieszanujący werdyktów demokracji i ostentacyjnie pozbawiony szacunku dla elektoratu PO wpisuje się w najgorsze tradycje polskiej anarchii i sobiepaństwa. Podobny ton obowiązuje już chyba w całym PiS; o wyniku październikowych wyborów mówi się z pewnym przekąsem i ironią. Tylko że o ile u polityków przegranej partii można takie zachowanie tłumaczyć szokiem porażki, o tyle głowie państwa wybaczyć takiego nastawienia nie można. Bo prezydent nie jest politykiem PiS. W stanowisko prezydenta jest wpisane urzędowe zadowolenie z wyniku demokratycznych wyborów. Jeżeli prezydent chce się cieszyć tylko z sukcesów swego brata, to powinien spełniać się w życiu rodzinnym, a nie w Pałacu Prezydenckim.