Tragedia Olewników szokuje bezmiarem cierpienia ofiary i jej rodziny. Odebranego życia i przelanych łez nikt nie zwróci, ale nie mogą pozostać bez odpowiedzi pytania o winnych skandalicznie prowadzonego śledztwa. Zadośćuczynienie tej tragedii nie może się sprowadzić do wytknięcia służbowych uchybień niższej rangi prokuratorom czy policjantom. Bolesny rachunek sumienia winien sięgnąć znacznie wyższych pięter hierarchii w policji i prokuraturze, a także władzy państwowej.

Reklama

Dzisiaj wysocy dostojnicy, u których zdesperowana rodzina Olewników dramatycznie szukała pomocy, niewiele mają sobie do zarzucenia. Każdy z nich twierdzi, że zrobił dokładnie to, co do niego należało, a winny jest kolega, najlepiej z wrogiego obozu politycznego. Jeśli tak miałaby zachowywać się w podobnych sytuacjach władza, to można by tylko powtórzyć za siostrą zamordowanego Krzysztofa: "Nie wierzę w państwo, nie wierzę w Polskę!”.

W przypadku tragedii Olewników na całej linii zawiodło państwo, a konkretnie zawiedli kierujący nim ludzie. I nie chodziło tylko o dygnitarską bezduszność sprawiającą, że reakcja na ludzki dramat sprowadzała się do wysłuchania rodziny i pozostawienia sprawy jej własnemu biegowi, ewentualnie do uspokojenia sumienia jakimś kolejnym pismem wpuszczonym w tryby machiny, która bezlitośnie niszczyła Olewników i bez zdecydowanej interwencji z zewnątrz sama nie mogła się przecież naprawić.

Państwo zawiodło przede wszystkim dlatego, że rządzące nim od października 2001 r. SLD ustanowiło patologiczny mechanizm sprawowania władzy. Jak on funkcjonował, najlepiej pokazały odsłonięte kulisy afery Rywina. W cieniu oficjalnego ustroju, gwarantowanego konstytucją i ustawami, SLD stworzył system, który do złudzenia przypominał feudalną drabinę zależności. Na samej górze funkcjonował najwyższy senior - lider SLD. Jego bezpośrednimi lennikami była partyjna arystokracja, którą tworzyli ministrowie, parlamentarzyści, baronowie trzęsący województwami. Ta grupa najpotężniejszych wasali dysponowała z kolei własnymi hufcami w postaci średniego rycerstwa rekrutującego się spośród partyjnych aktywistów szczebla wojewódzkiego i powiatowego.

Reklama

Tak naprawdę to oni decydowali o tym, co działo się w terenie. Oni bezpośrednio eksploatowali poddanych i mieli mocną pozycję w relacjach z partyjną arystokracją. Bez nich niemożliwe byłoby przeprowadzenie jakiejkolwiek kampanii, włącznie z tą najważniejszą, parlamentarną, wynoszącą na partyjne szczyty. Baronowie schlebiali więc swoim wasalom, jak mogli, żyrując nie zawsze najszlachetniejsze ich poczynania.

Ważną cechą tego systemu, też zapożyczoną z feudalizmu, było pozostawienie wasalom swobody w zawiadywaniu powierzonymi im przez seniora włościami. W przypadku afery Rywina owym feudalnym folwarkiem był ład medialny, a konkretnie nowelizowana ustawa regulująca te kwestie. Decydowały o jej kształcie trzy osoby, z których tylko jedna, będąca wiceministrem kultury, miała do tego formalne uprawnienia. Dwie pozostałe, w świetle ich urzędowych kompetencji działały bezprawnie, ale tak naprawdę miały moc decydowania większą niż konstytucyjny minister. Jak w średniowiecznym pierwowzorze, także w SLD feudalna drabina rodziła pokusę nadużyć. Nie wszyscy wasale kierowali się ideałami kodeksu rycerskiego. Mnożyli się rycerze rabusie. W przypadku afery Rywina ich łupem miało się stać kilkanaście milionów dolarów łapówki, jaką chcieli wymusić na Agorze.

W tym miejscu kończy się analogia ze średniowieczem. Tam bowiem najwyższy suweren nie osłaniał wasali, którzy parali się zbójectwem. Godziłoby to w jego honor, a ten stanowił jeden z ważniejszych atrybutów władzy. W SLD działo się inaczej, jak to udowodnił finał afery Rywina. SLD-owski senior i większość baronów murem stanęli za "rabusiami”. Nawet za cenę totalnej kompromitacji partia usiłowała zablokować ustalenia komisji śledczej w tej sprawie. Do dzisiaj zresztą nie zmieniła tej postawy, o czym najlepiej świadczą wypowiedzi jej sekretarza generalnego obwieszczające, że żadnej afery Rywina nie było, a wszystko było spiskiem wymierzonym w SLD.

Reklama

Nie da się wykluczyć, że mechanizm ujawniony przez komisję śledczą w aferze Rywina mógł też zadziałać w przypadku tragedii Olewników. Tam także jakiś zdemoralizowany wasal osadzony na lokalnych włościach mógł wpaść na pomysł wzbogacenia się dzięki zbójeckiemu procederowi złupienia Olewników. Może nawet na początku nie planował morderstwa, bo ono musiałoby nadać sprawie rozgłosu, a rycerze rabusie tego nie lubią. Trudno, zwłaszcza osobie nieznającej materiałów śledztwa, wyjść w tej materii poza przypuszczenia, ale jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości. Jakaś grupa trzymająca śledztwo musiała funkcjonować, bo zdarzających się w nim co krok patologii nie da się wyjaśnić zwykłym bałaganem i urzędniczym niechlujstwem. Za dużo jest w tej sprawie przypadków. W jeden, dwa, można by uwierzyć, ale cały, długi ich szereg to już tylko dowód na istnienie ukrytego reżysera tej tragedii.

Z całą pewnością nie był nim nikt z wyższych pięter ówczesnej władzy. Rzucanie podejrzeń na ministrów z SLD to bzdura powtarzana na polityczny użytek przez ludzi gotowych do powiedzenia wszystkiego, byleby tylko dopiec adwersarzom. Nie osłaniali też oni, jak w przypadku afery Rywina, ewentualnych "rabusiów”, bo tutaj nawet nie przypuszczali, że powinni ich szukać we własnych szeregach. Porwania i zbrodni na pewno by nie tolerowali.

Nie są jednak zupełnie bez winny, bo akceptowali sposób funkcjonowania własnego obozu, rodzący podobne patologie. Co więcej, tolerują taki mechanizm do dziś, o czym najlepiej świadczy to, że negatywnym bohaterom afery Rywina w SLD nie spadł włos z głowy. Wręcz przeciwnie, jak informują dziennikarze, grupa trzymająca władzę ma się dobrze i nadal doradza kierownictwu partii w kwestiach medialnych.

Hipotezę, że na podobieństwo grupy trzymającej władzę zidentyfikowanej przez komisję śledczą w aferze Rywina, istniała jakaś lokalna grupa trzymająca śledztwo, na pewno zweryfikuje obecnie prowadzone postępowanie. Z informacji przekazywanych przez prokuraturę wynika, że serio bierze ona taką możliwość pod uwagę. Gdyby ta wersja znalazła potwierdzenie w faktach, SLD czekałby bolesny rachunek sumienia. Podobny do tego, którego ciągle nie chce dokonać w sprawie afery Rywina.

Przypadek ten winien być zresztą przestrogą dla wszystkich budujących partyjne imperia, bo tam, gdzie - jak w państwie Karola V - do króla daleko, a do Boga wysoko, łatwo o demoralizację i bezprawie.

Tomasz Nałęcz był wiceprzewodniczącym Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, Unii Pracy, były członek SdPl. W latach 2003 – 2004 przewodniczył sejmowej komisji śledczej badającej aferę Rywina