Premier wczoraj kazał swoim ministrom poszukać rezerw, które pozwolą przetrwać trudny rok. Na pewno - przekonuje Donald Tusk - nie stracą najsłabsi, renciści i chorzy. Kto zatem będzie musiał zacisnąć pasa? Premier odpowiedź przedstawi w sobotę. A na razie nawołuje urzędników, by sami wskazali potencjalne oszczędności i każdą złotówkę oglądali po kilka razy. W sumie trzeba znaleźć ok. 17 miliardów złotych.
>>>Kryzys nadchodzi. Premier każe oszczędzać
Sprawdziliśmy: resorty w popłochu szukają pieniędzy, a jednocześnie oglądają się na premiera, czy na pewno miał na myśli także ich resort.
"Niczego nie wiemy. Wszyscy nas o to pytają, a my czekamy, aż minister wróci z Rady Ministrów i przekaże jakieś informacje" - usłyszeliśmy wczoraj po południu w biurze prasowym Ministerstwa Zdrowia. Pod koniec pracy urzędu nadal nie było żadnych wieści: "Minister nie wrócił. Wciąż nic nie wiemy."
Inne resorty, jak MEN, nabrały wody w usta. Jeszcze inne, jak MSWiA czy Ministerstwo Kultury, tłumaczyły, że sprawa jest "wrażliwa" i wymaga więcej czasu na odpowiedź. Piotr Olędzki z departamentu komunikacji MSWiA: "Odpowiedź przygotowuje departament budżetu MSWiA. Niestety w dziś nie będzie ona jeszcze gotowa."
Także specjaliści z Ministerstwa Kultury wczoraj cały dzień głowili się i nie byli w stanie nic zaproponować.
Na ciężkie czasy przygotowywało się wcześniej tylko Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Dlatego rzecznik Piotr Paszkowski z dumą poinformował o zlikwidowanych 20 placówkach zagranicznych. "Oprócz tego znacznie zredukowaliśmy fundusz dyspozycyjny (z niego finansowane są różnego rodzaju spotkania, prezenty itp.)" - dodaje Paszkowski. Zaznacza jednak, że zaoszczędzone w ten sposób pieniądze resort chce przesunąć na bieżące wydatki innych placówek, które z powodu osłabienia złotówki mają kłopoty finansowe.
Czy zatem uda się znaleźć 17 miliardów złotych do soboty? Jak szukać? Obrazowo sytuację resortów możemy przedstawić tak: sztywne wydatki państwa to odpowiednik rachunków za jedzenie, prąd i wodę w każdym domowym budżecie. Bez nich praktycznie funkcjonować się nie da, a co gorsza - niczym za niezapłacone alimenty - za ich nieregulowanie można podać państwo do sądu. Tak bowiem postąpiłby zapewne niejeden emeryt i rencista, któremu wstrzymano by wypłatę świadczeń, albo lekarz i nauczyciel, któremu nie wypłacono pensji.
>>>Tusk do "Solidarności": Nie groźcie rządowi
Do największych wydatków budżetu należy dotacja do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. To grubo ponad 30 mld zł i praktycznie żadnego pola manewru. Kolejny przykład to obsługa zadłużenia, czyli środki, jakie wydajemy na bieżącą spłatę odsetek od długów państwa bez oddawania choćby ułamka samej pożyczki. To dziś blisko 30 mld zł (z czego 80 proc. trafia na obsługę długu krajowego), z którymi nic się nie da zrobić. Owszem, rząd może powiedzieć "nie oddamy", ale wówczas zdegraduje Polskę do pozycji niewiarygodnego kraju, z którym nie można prowadzić poważnych interesów.
Co więc rząd może ciąć? Z pozostałej puli budżetu, czyli np. z wydatków na budowę dróg, naukę czy na walkę z bezrobociem. Wydatki same się też zmniejszą, jeżeli umocni się złoty czy obniżą się stopy procentowe. Wtedy automatycznie spadną koszty obsługi naszego długu. Z kolei mniejsza inflacja oznacza mniejsze koszty wypłat świadczeń emerytalnych, bo są one indeksowane o wzrost cen. Na tym państwo może oszczędzić nawet kilka miliardów rocznie.