Nie tego spodziewał się premier, zapowiadając wczoraj swój udział w zwołanym przez prezydenta szczycie społecznym. Wszedł na salę pięć minut po godzinie 11 w otoczeniu najbliższych współpracowników: Pawła Grasia, Michała Boniego i Igora Ostachowicza. Chwilę potem na sali pojawił się Lech Kaczyński. Przywitał każdego z zaproszonych i otworzył obrady.
"W obliczu kryzysu, którego skutki mogą dotknąć wielu Polaków, potrzebny jest dialog" - powiedział prezydent Lech Kaczyński. "Jestem głęboko przekonany, że w interesie pracowników i pracodawców potrzebne jest porozumienie i dochodzenie do wspólnych wniosków" - dodał Kaczyński.
>>> Prezydent i premier chcą euro, ale każdy inaczej
Jednak ku zdumieniu dziennikarzy i otoczenia szefa rządu prezydent po tych kilku zdaniach o potrzebie dialogu poprosił media o opuszczenie sali. Na twarzy premiera pojawił się wyraz najwyższego zdumienia - bo Lech Kaczyński nie dopuścił innych do głosu.
Natychmiast Ostachowicz wstał, podszedł do Macieja Łopińskiego i tłumaczył mu, że to nie fair. O tym samym rozmawiali Tusk z Kaczyńskim. Zagranie prezydenta nie było przypadkowe. Jeszcze wczoraj w części otwartej mieli się wypowiedzieć także: przedstawiciel rządu, prezes NBP i szef NSZZ Solidarność.
Premier czego nie mógł przed kamerami, powiedział na zamkniętej dla mediów części. "Rozmawiajmy o wspólnej strategii dojścia do strefy euro" - apelował Tusk. Rzecznik rządu Paweł Graś ujawnił, że nie padły żadne daty. Do tej pory premier twierdził, że chce, aby euro w Polsce było w 20012 roku.
Graś powiedział też, że w trakcie prezydenckiego szczytu szef "Solidarności" Janusz Śniadek po raz pierwszy przyznał, iż wprowadzenie euro byłoby dla Polski korzystne.
Szczyt społeczny poświęcony jest kryzysowi finansowemu. Biorą w nim udział przedstawiciele związków zawodowych, pracodawców, samorządowców oraz ekonomiści. Obrady prowadzi szef gabinetu prezydenta Maciej Łopiński.