Ostatnio telefony rozdzwoniły się po wywiadzie z Tomaszem Nałęczem. A ten był ostry. Cytując lewicowego klasyka: "ostry, jak brzytwa". Wywiad zabolał SLD, a zwłaszcza Grzegorza Napieralskiego, którego Nałęcz nazwał aparatczykiem.
Politycy Sojuszu chcieli się zemścić. Dlatego zaproponowali nam wywiad, który miałby wytknąć Nałęczowi jego "aparatczykową" przeszłość w PZPR. Do obrony Napieralskiego zgłosił się chętny, a nawet dwóch. A później było ich już trzech. Sęk w tym, że nie był to sam Napieralski.
Nie zgodziliśmy się, choć SLD kusił: zróbcie wywiad, to dostaniecie od nas projekt ustawy medialnej. Bezskutecznie. Po wywiadzie z Nałęczem odezwała się też druga strona podzielonej lewicy. "Mogę Napieralskiemu wytknąć jeszcze więcej. Zróbcie ze mną wywiad" - przekonywał jeden z polityków. I nie trafiał do niego argument, że nie jesteśmy od tego, by skłóceni politycy na naszych łamach przerzucali się coraz to bardziej wymyślnymi epitetami.
"Przebiję Nałęcza. To kiedy, jutro?" - nie odpuszczał. "Irytuje już mnie pan. Skończmy rozmowę" - nie wytrzymałam. Wtedy odpuścił. Czy na długo? Pewnie nie. Bo niektórzy politycy chcieliby grać obie role: polityka i dziennikarza. Najpierw proponowali by wywiad, później układali pytania i na koniec jakże elokwentnie na nie odpowiadali.