Do bieżącego wydania potrzebujemy wywiadu z Lechem Wałęsą. Dzwonię do ochraniającego go pracownika BOR i proszę o pomoc. Spodziewam się, że może być to arcytrudne. Być może trzeba będzie czekać kilka godzin. Albo rozmowa okaże się niemożliwa. Tymczasem szok. Mija kilka minut, a w słuchawce słyszę zmęczony głos legendy "Solidarności": "Witam. Lech Wałęsa. Niezrzeszony". Słychać w nim żal. Jest mi Wałęsy niewymownie szkoda.

Reklama

Kiedy założona przez Lecha Wałęsę "Solidarność" doprowadziła do upadku komunizmu, byłam jeszcze dzieckiem. Mimo to doskonale pamiętam, z jakim wzruszeniem moi rodzice szli na pierwsze wybory, o których wiedzieli, że - chociaż po części - ale są wolne. Coś znaczą. Utkwił mi w pamięci moment, gdy premier Tadeusz Mazowiecki triumfował w Sejmie, pokazując znak wiktorii. Oglądaliśmy relację z Sejmu całą rodziną. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach. To były wielkie chwile. I dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie Lech Wałęsa. Elektryk z Gdańska, noszący wąsy i Matkę Boską w klapie.

Nie mogę uwierzyć, że ten sam człowiek - już od tylu lat - pełni w Polsce rolę chłopca do bicia. Jest przedmiotem szyderstw i publicznego znieważania. Ofiarą chamstwa i ludzkiej małości.

Gdy rozmawiałam z Lechem Wałęsą, było mi go niewymownie żal. Jest mi wstyd, że wolna Polska, o którą walczył, toleruje publiczne znieważanie ludzi. Jestem wściekła, że szkalujące Wałęsę publikacje to nie żadne periodyki sprzedawane spod lady, jak "Szczerbiec" czy inne gazetki dla oszołomów, ale książki, które można kupić w każdej księgarni. A jedną z nich - autorstwa Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka - wydał Instytut Pamięci Narodowej. Naprawdę nie wiem, o jaką pamięć walczy IPN.