Dyskusja o parytetach rozkręca się na całego. Za - jak wynika z sondaży - jest zdecydowana większość Polaków. Swoje poparcie dla zapewnienia kobietom 50 proc. miejsc na listach wyborczych zadeklarował nawet szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak.
Przeciwników jest chyba więcej. "To by było upokarzające dla kobiet, takie wciąganie ich na siłę na listy" - powtarzają jak mantrę posłowie PO i PiS. Przeciwna - o dziwo - jest też Elżbieta Radziszewska, która w rządzie Donalda Tuska odpowiada za przeciwdziałanie dyskryminacji.
Przeciwny jest Janusz Palikot, który stara się kreować wizerunek liberała chociażby pokazują się w koszulce z napisem: "Jestem gejem. Jestem z SLD". "Magdalena Środa chce babskich rządów!" - pisze na swoim blogu Palikot. Niedawno jeden z posłów PSL tłumaczył mi, że jest przeciwnikiem parytetów, gdyż... byłoby to niekonstytucyjne kazać wyborcom głosować w połowie na kobiety i mężczyzn. Teraz, jak widać, "babskie rządy" przeraziły Janusza Palikota.
Prawda jest tymczasem taka, że parytet nie zmusza nikogo do głosowania na kobiety. Chodzi jedynie o to, by wyborca miał realny wybór. Kobiety mają stanowić połowę kandydatów. Tylko tyle. Czy którakolwiek z nich dostałaby się do Parlamentu i tak zadecydowali by wyborcy. Widać jednak panowie parlamentarzyści bardzo się boją przyznania Polakom realnego wyboru pomiędzy kobietami i mężczyznami. Czyżby obawiali się, że w starciu z kobietami okażą się słabsi?