Opowiem więc, jak ta sprawa wygląda w oczach matki dziecka, które na religię w szkole nie chodzi. Nie chodzi, bo jest małym protestantem, który wiedzę o prawdach wiary czerpie z lekcji szkółki niedzielnej odbywających się w zborze. Gdy córka uczyła się w publicznej podstawówce, w czasie cotygodniowych lekcji religii wychodziła do świetlicy, odprowadzana krzykami dzieci, że "biedna, bo w Boga nie wierzy". Zdarzało się też, że pani katechetka próbowała ją zatrzymać w klasie, tłumacząc, że "nauczy się trochę o Bozi". Etyki oczywiście w szkole nie było (wiecznie brakowało nauczyciela), a religia - wbrew obietnicom kolejnych władz oświatowych - nigdy nie odbywała się na początku lub na zakończeniu lekcji. Zostawała więc świetlica, w której inne dzieciaki dopytywały się, za co córka wyleciała z klasy.

Reklama

Ciężki był drugi rok, gdy cała klasa przygotowywała się do pierwszej komunii. Córka przychodziła wtedy do domu opowiadając, że rodzice kolegów gorąco ją namawiali, by przekonała rodziców do kupna komunijnej sukienki. "Bo chociaż w ten sposób mogłabyś poczuć, jakie to ważne święto" - mówili z troską w głosie. Dyskusja na temat strojów na komunię toczyła się też na comiesięcznych spotkaniach z wychowawczynią: mamusie przeglądały oferty różnych firm i kłóciły się, czy wybrać prosty czy może bardziej strojny.

Moje dziecko nigdy nie skarżyło się na dyskryminację, co najwyżej mówiło, że czuje się jak odmieniec. Miało szczęście, bo w końcu trafiło do szkoły, gdzie były lekcje etyki. Ale wyobraźmy sobie, że nadal uczy się w tej samej szkole, gdzie nauczyciela etyki brak, a ocena z religii jest wliczana do średniej na świadectwie. Czy nadal czułyby się tylko jak odmieniec? A może uznałby już, że jest dyskryminowana?