Jak wyjaśnił sąd, decyzja o wznowieniu postępowania związana jest głównie z wychwyconymi niedawno przez sąd różnicami pomiędzy zarzutami zawartymi w pozwie a tymi, o których strona pozywająca mówiła w czasie procesu (w pozwie była mowa o trzech zniesławiających artykułach, w czasie procesu powód powoływał się na cztery materiały).
Sąd zobowiązał prawników reprezentujących Kurskiego do sprecyzowania swoich zarzutów. Kolejna rozprawa została wyznaczona na 26 maja.
Sprawa, jaką Kurski wytoczył w sierpniu 2009 roku gdańskim dziennikarzom "Gazety Wyborczej" oraz wydawcy dziennika, dotyczy trzech publikacji autorstwa Marka Wąsa i Marka Sterlingowa (jeden z artykułów napisał samodzielnie Wąs).
Głównym przedmiotem pozwu jest artykuł z 2005 roku. Dziennikarze napisali w nim o leśniczówce, którą Kurski w czasie, gdy pełnił funkcję wicemarszałka województwa pomorskiego, wydzierżawił od Lasów Państwowych, wyremontował (kosztem ok. 140 tys. zł), a w 2004 r. - jako najemca obiektu - kupił za 22 tys. zł. Jakiś czas później sam Kurski w zeznaniu majątkowym ocenił wartość leśniczówki na 300 tys. zł. Zdaniem autorów publikacji leśniczówka została kupiona zbyt tanio i po znajomości.
Z kolei w 2006 roku dziennikarze pisali o tym, że pomorski PiS rekomendował do władz miejscowego koncernu Energa trzy osoby. Zdaniem dziennikarzy Kurski - przed przedłożeniem listy do akceptacji - sam zmienił nazwisko jednego z rekomendowanych, zastępując wskazanego przez PiS specjalistę swoim przyjacielem.
Trzeci materiał, którego dotyczy pozew, to wywiad, jaki Marek Wąs przeprowadził w 2009 roku z szefem "S" gdańskiej stoczni - Romanem Gałęzewskim. Kurski poczuł się zniesławiony zawartą w wywiadzie wypowiedzią Gałęzewskiego, która brzmiała: "A wie pan, kto regularnie dostaje gwizdy, gdy pojawia się na naszych wiecach? Jacek Kurski, bo ludzie czują, że jest nieszczery i próbuje nimi manipulować".
Za, jego zdaniem, "nieprawdziwe, szkalujące go stwierdzenia" - Kurski w swoim pozwie zażądał przeprosin na łamach tego dziennika.
W czwartek w sądzie Kurski, odnosząc się do sprawy leśniczówki, podkreślał, że obiekt, który kupił, był "ruiną". "Nie miałem żadnej okazji, nie miałem żadnych układów. Nieruchomość była ruiną przeznaczoną do rozbiórki przez buldożery. Gdyby nie ja, to w tym miejscu byłby splantowany teren: nieruchomość zostałaby rozebrana, za co skarb państwa zapłaciłby kilkudziesięciu tysięcy zł" - powiedział Kurski, dodając, że "uratował tę nieruchomość ciężką krwawicą", przy czym "państwo zarobiło jeszcze 22 tysiące zł".
Zapytany o to, dlaczego dopiero w 2009 roku wniósł pozew w sprawie artykułów, które ukazały się w "GW" przed kilkoma laty, Kurski powiedział, że uznał wówczas, że "jest moda, być może i zlecenie na atakowanie go w sposób bezpardonowy, ale że może to kiedyś w sposób naturalny wygaśnie". "Ale skoro nie wygasło, to postanowiłem się bronić" - powiedział Kurski, dodając, że przed wniesieniem pozwu powstrzymywało go także to, że jego brat jest pracownikiem "GW" oraz fakt, że pozwy w Polsce są bardzo drogie.
"Byłem kilkakrotnie pozywany, co mnie też bardzo kosztowało, w tamtych czasach, więc już nie było mnie stać na wytaczanie pozwów przeze mnie" - powiedział Kurski. Dodał, że kiedy został europosłem "łatwiej mu było podejmować pewne decyzje procesowe".
Obrońca dziennikarzy "Gazety Wyborczej", Tomasz Ejtminowicz powiedział w czwartek w sądzie, że w sprawie leśniczówki Kurski zachował się dokładnie, jak "kacyk partyjny" z czasów PZPR. "Jako wicemarszałek województwa z gospodarczą wizytą pojechał do gminy i za grosze uzyskał majątek publiczny" - powiedział.
Ejtminowicz zapowiedział, że na majowej rozprawie w tym procesie przedstawi kolejny dowód przemawiający za tym, że leśniczówka została sprzedana Kurskiemu "po znajomości", na wyjątkowych warunkach. Jak dodał Ejtminowicz, dowodem tym są pisma, które potwierdzają, że - wbrew temu, co mówił Kurski, już w momencie najmu wiedział on, że leśniczówka zostanie przeznaczona do sprzedaży.