Jak pisze "Fakt":

Poniedziałek, tuż po godzinie 13.00. Na wojskowym Okęciu w Warszawie ląduje rządowy tupolew z numerem bocznym 102. Mija kilka chwil i na trapie pojawia się znajoma sylwetka. To premier Donald Tusk, po przedłużonym weekendzie w rodzinnym Sopocie, zaczyna tydzień pracy w stolicy.

Reklama

Donald Tusk niemal każdy weekend spędza w Sopocie. Zazwyczaj wylatuje z Warszawy w piątek po południu, a wraca do pracy w poniedziałek. Tak też było tym razem. Około 11.30 szef rządu niespiesznie wyszedł z domu i wsiadł do limuzyny. W obstawie Biura Ochrony Rządu ruszył na gdańskie lotnisko, gdzie już czekał na niego rządowy samolot.

"Tak się złożyło, że pracuję w Warszawie, a mieszkam na Wybrzeżu, gdzie spędzam weekendy i przy okazji pracuję. Czy latałbym samolotem, czy jeździł samochodem, to byłyby takie same koszta" - tłumaczył się premier, gdy tygodnik "Wprost" wytknął mu niedawno, że na jego podróże do domu podatnicy wydali już 6 mln zł (od początku kadencji do maja tego roku latał 175 razy do Gdańska i z powrotem).

Jak twierdzi "Fakt", w tych wyliczeniach szef rządu trochę się pogubił: godzina lotu tupolewem to około 50 tys. zł, a mniejszym embraerem, które rząd czarteruje od LOT-u - 30 tys. zł. I nawet gdyby Tusk latał tak, jak obiecywał na początku kadencji, czyli rejsowym samolotem, podróż w towarzystwie ochroniarzy nie kosztowałaby taniej niż jazda autem. Bilet na samolot dla jednej osoby to niemal 400 zł, a kolumna premiera - licząca zazwyczaj trzy limuzyny - na trasie z Sopotu do Warszawy wypaliłaby benzynę za jakieś 650 zł.

Jedno trzeba jednak premierowi przyznać: ma odwagę. Po katastrofie w Smoleńsku jego ministrowie - z wyjątkiem szefa MON Bogdana Klicha - jak ognia unikali podróży tupolewem, mimo że maszyna świeżo wróciła z remontu w Rosji. Problem tylko w tym, że wielgachny samolot słabo się nadaje na powietrzną taksówkę. Mieści około 100 pasażerów, a z Sopotu - oprócz premiera i zaledwie paru osób - wiózł tylko powietrze...

>>> Napieralski dla "Faktu": Rządzą nami partacze