Jarosław Kaczyński w rozmowie z tygodnikiem podkreśla, że nie wycofuje się ze słów o zamachu w Smoleńsku. Podkreśla jednak, że tak teraz, jak i po opublikowaniu przez "Rzeczpospolitą" artykułu o trotylu na wraku tupolewa, nie twierdzi, że zamachu dokonał polski rząd.

Reklama

Szef PiS podaje wiele argumentów na to, że uprawnione jest mówienie o zamachu. Trzeba się cofnąć do momentu, w którym doszło do katastrofy, i jeszcze wcześniej. Podstawowe fakty są takie: po pierwsze - prowadzono od 2007 roku niemal oficjalną wojnę z prezydentem, po drugie - rozdzielono wizyty w Katyniu, po trzecie - de facto wycofano, zdjęto ochronę prezydenta w momencie wylotu do Smoleńska - wyliczał Kaczyński.

Dalej, wyliczając argumenty potwierdzające zamach, mówił o teorii brzozy, podważonej przez badania m.in. prof. Biniendy, o obalonej finalnie informacji o gen. Błasiku, który miał stać nad pilotami i nakazywać im lądowanie, o oddaniu śledztwa stronie rosyjskiej, o koncepcji dwóch wybuchów. Można odnieść wrażenie obecności jakiegoś wielkiego reżysera - kogoś, kto to wszystko tak ustawia, by wbić ludziom do głowy jedną tezę, wymusić szybkie zamknięcie sprawy i przysypanie jej. I to jest przeprowadzane - stwierdził szef PiS.

Wyjaśniał, że bez względu na koszty polityczne, jego obowiązkiem jest dojście do prawdy o tragedii smoleńskiej. Znając fakty, patrząc na to wszystko trzeźwo, musimy prędzej czy później zmierzyć się z problemem wybuchu, zamachu, całej nieprawości, która miała miejsce - podsumowuje.

Dodaje, że on sam rozważał całkowite poświęcenie się badaniu katastrofy. Po 10 kwietnia złożyłem kierownictwu PiS propozycję, że zrezygnuję z kierowania partią, a zajmę się organizacją ruchu społecznego zmierzającego do wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia. Propozycję odrzucono - ujawnił.