Znów błysnęło i zagrzmiało, bo prof. Leszek Balcerowicz udzielił w ubiegłym tygodniu wywiadów „Rzeczpospolitej” i tygodnikowi „Wprost”. Ojciec terapii szokowej ciskał w nich gromy na prawo i lewo. Dosłownie. „W Polsce nie ma czegoś takiego, jak lewica i prawica. Ja lansuję nazwę lewoprawica. To taka formacja, która jest etatystyczna i kieruje się retoryką kolektywistyczną” – mówił. Balcerowicza – z roku na rok radykalizującego się w libertarianizmie – zdenerwowały postulaty socjalne zgłaszane przez obie największe polskie partie polityczne: odwrócenie reformy emerytalnej, dodatki na dzieci lub pomoc dla uwięzionych w pułapce kredytu hipotecznego.
Argumentacja Balcerowicza dobrze wyraża tęsknotę dużej części polskich elit opiniotwórczych za dobrymi czasami neoliberalnego konsensusu. Gdy wiadomo było, że jest jeden przepis na dobrą gospodarkę. Że są wskaźniki i rankingi MFW lub Banku Światowego i wystarczy się ich trzymać, żeby prężnie się rozwijała. I gdy wszyscy dobrze rozumieli, że każdy postulat socjalny czy redystrybucyjny to spowalnianie marszu ku świetlanej przyszłości.
Zaskakujące jednak, że i po drugiej (zdawałoby się) stronie ideowego spektrum mnożą się w sumie podobne głosy. Związany z lewicową „Krytyką Polityczną” Cezary Michalski w najnowszym numerze „Newsweeka” bezlitośnie chłoszcze polityków za składanie obietnic socjalnych. Ani przez chwilę nie zastanawia się przy tym, czy nie są to rozwiązania przynajmniej częściowo sensowne. I że może po 25 latach ostrego neoliberalnego postu Polsce przydałaby się przynajmniej delikatna korekta kursu. Nie, Michalski wyszydza te postulaty. Głównie dlatego, że złożył je nielubiany przez niego PiS. A PO dała się (to dopiero żenujące!) w tę wyborczą licytację wciągnąć.
Ale tu chodzi o coś więcej niż tylko niechęć do partii Jarosława Kaczyńskiego, która „kradnie” klasyczne lewicowe postulaty. W zaprezentowanej przez Michalskiego linii argumentacyjnej pobrzmiewa przekonanie, że nieliberalne obietnice wyborcze muszą zakończyć się katastrofą. A składający je politycy po wyborach będą musieli albo je porzucić, albo – zdaniem publicysty – skończy się hiperinflacją (ale dlaczego akurat hiper?) lub skokowym przyrostem długu publicznego. W gruncie rzeczy Michalski – ideowo oczywiście odżegnujący się od opowieści balcerowiczowskiej – tak naprawdę ma ją więc cały czas w tyle głowy. Bo w gospodarce wolnorynkowej jest tylko jedna droga pozwalająca uniknąć katastrofy. I nie ma na niej miejsca na postulaty socjalne. Bo one –z definicji – są nieodpowiedzialne. A na dodatek nieskuteczne.
Państwo przemiałowe
Taki stan świadomości polskich elit politycznych po 26 latach transformacji daje sporo do myślenia. Głównie dlatego, że przebija przez niego niezrozumienie, na czym polega demokracja, która – jak się wydaje – kojarzy się dziś u nas głównie z anarchią i bezhołowiem. Oczywiście nikt nie powie wprost – za Piłsudskim – że demokratycznym politykom „kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”. Na to pamięć o degeneracji ustrojów autorytarnych wciąż jest za bardzo żywa. Ale mam wrażenie, że wielu krytyków jakości polskiej klasy politycznej najlepiej by się czuło nie w demokracji, lecz w technokracji. Ustroju, w którym dziedziny naprawdę ważne są w rękach fachowców, z dala od nieodpowiedzialnego motłochu.
I właściwie tak jest przez cały okres III RP. Politycy to mogą się pospierać o aborcję, miejsce Kościoła w przestrzeni publicznej albo lustrację. Ale przecież nie o podatki, stopnień redystrybucji albo pozycję pracownika na rynku pracy. Bo o co się spierać, skoro istnieje jedna właściwa droga, inne zaś są błędne lub utopijne? W praktyce politykę ekonomiczną najlepiej przekazać albo instytucjom „niezależnym” – takim jak bank centralny, albo zewnętrznym – jak Komisja Europejska, MFW czy Bank Światowy. Bo to organy, które wiedzą, co robią. A że są więc technokratyczne i znajdują się poza wszelką demokratyczną kontrolą? To tym lepiej.
Ta fascynacja opiera się jednak na złudzeniu. Można je opisać w sposób następujący. Jest oczywiste, że instytucje demokratyczne bardzo łatwo się degenerują. Podpowiada to zarówno zdrowy rozsądek, jak i wiele prac naukowych. Od słynnego „Problemu kosztów społecznych” Ronalda Coase’a z 1964 r., który sprawił, że Milton Friedman stał się zagorzałym przeciwnikiem jakiejkolwiek ingerencji państwa w gospodarkę. Bo uwierzył, że nawet jak rząd interweniuje, by rozbić monopol i przywrócić uczciwą konkurencję, to wcale nie poprawia sytuacji. Na takim rozwiązaniu tracą wszyscy. I mali gracze, którzy już zdążyli dopasować się do istniejącej rynkowej sytuacji, i ci duzi, którym odbiera się pozycję monopolisty, na którą długo pracowali. Na dodatek rząd nie jest wszystkowiedzący i może się przy tworzeniu regulacji pomylić.
Albo słynna teza uciekiniera z komunistycznych Węgier Anthony’ego de Jasaya, który ukuł określenie „państwo przemiałowe”. Takie, w którym redystrybucja nie odbywa się w kierunku tych najbardziej potrzebujących, lecz jest efektem intensywnych wojenek politycznych, lobbingu czy akcji protestacyjnych. W rezultacie grupy o większej sile przetargowej skuteczniej bronią swoich interesów i więcej zyskują, a słabsze – tracą. A po pewnym czasie okazuje się, że aspiracje konsumpcyjne społeczeństw (zwłaszcza bogatych) rosną szybciej niż dochód narodowy i wydajność pracy. Albo kwestia długu publicznego. I wiele popularnych w latach 80. i 90. prac ekonomistów z mediolańskiego uniwersytetu Bocconi (m.in. Alberto Alesiny), którzy twierdzili, że bez ustalenia na poziomie ponadnarodowym (tworzyła się wtedy Unia Europejska) granic długu publicznego, nieodpowiedzialni przywódcy państw demokratycznych nie będą potrafili się zatrzymać w zadłużaniu swoich krajów.
Wszystko to oczywiście prawda. Ale niecała. I świetnie pokazał to niedawno socjolog z Warwick Will Davies w książce „Granice neoliberalizmu”, w której stawia pytanie: jak to możliwe, że ci wszyscy przytoczeni wyżej autorzy byli tak bardzo przenikliwi w namierzaniu i wytykaniu wszelkiej maści patologicznych tendencji rodzących się wewnątrz świata polityki czy w sektorze publicznym, a jednocześnie patrząc na sektor prywatny czy instytucje technokratyczne, zamieniali się w zakochaną pensjonarkę, która udaje (a może naprawdę nie widzi), że ukochany zdradza ją na prawo i lewo.
Dowody? Całe neoliberalne myślenie o firmie w ogóle nie bierze pod uwagę, że w jej wnętrzu może zachodzić coś innego niż maksymalizowanie zysku. Które przecież z definicji musi być szlachetne, zdrowe i pożądane. Podobnie jest z instytucjami technokratycznymi, takimi jak bank centralny czy MFW. Na czym budujemy pewność, że zasiadający tam „eksperci” nie będą ulegać wpływowi lobbystów czy nie zaczną służyć interesom tych klas społecznych, do których im najbliżej? I nie musi to być nawet uleganie ordynarne, noszące znamiona korupcji. Możliwe są przecież bardziej subtelne formy reagowania na „zachęty”: wyjazdy studyjne, perspektywy kariery w świecie korporacyjnym lub po prostu presja środowiskowa.
Zwrócił na to niedawno uwagę Justin Fox, felietonista „Harvard Business Review” i autor książki „Mit racjonalnego rynku”. Mówi tak: ekonomiści głoszą, że ludzie reagują na różnorakie ekonomiczne zachęty i ci sami ekonomiści chętnie na tej podstawie budują modele opisujące gospodarkę i społeczeństwo. Ale dla nich jedyną grupą, która nie ulega tym zachętom, są ekonomiści. Dlatego ilekroć ktoś zasugeruje, że ich poglądy mogą być kształtowane przez zachęty ekonomiczne, tak jak innych ludzi, wybucha fala oburzenia. Drzwi obrotowe między biznesem a najlepszymi uniwersytetami? Granty badawcze od koncernów? Konsulting świadczony przez profesorów na rzecz wielkich firm? Przecież to oburzające, by sugerować, że ktoś z ekonomistów skusił się na takie zachęty. W sumie to coś jakby wersja biblijnej opowieści o belce i oku. Dopatrywać się najgorszych motywacji u polityków to oczywiste, ale podważyć własną bezstronność – już niekoniecznie.
Gniew ludu
Wróćmy do demokracji. Na czym polega jej siła? Na tym, że jest ona czymś w rodzaju antidotum na technokratyzację i oderwanie się elit od społeczeństwa. Jak to działa? Weźmy choćby mocno ostatnio dyskutowaną w Europie politykę budżetowych cięć (austerity). Nie można powiedzieć, że to polityka absolutnie dobra lub zupełnie szatańska. Problem polega na tym, że rozwiązuje pewien problem ekonomiczny (wysokie zadłużenie), lecz na oszczędnościach korzystają lepiej sytuowane warstwy społeczne. A to dlatego, że w zaspokajaniu swoich podstawowych potrzeb życiowych nie polegają aż tak bardzo na usługach publicznych (zdrowie czy edukacja) i bezrobocie mniej im straszne. Łatwo więc głosić z marsową miną, że nadszedł czas zaciskania pasa. Bo tego zaciskania prawie wcale nie odczują.
Co więcej, istnieje wiele dobrych argumentów, że jej uparte forsowanie nie ma nic wspólnego z rozsądkiem ekonomicznym. Bo zubaża te uboższe warstwy społeczne, a więc podcina popyt, przez co morduje wzrost gospodarczy. Mimo to niektóre rządy (np. brytyjski) albo technokratyczne instytucje finansowe (Komisja Europejska i do niedawna MFW) od lat kroczą tą drogą. Kompletnie wykluczając inne możliwości wyjścia z kryzysu zadłużeniowego – na przykład opodatkowanie najlepiej sytuowanych albo wielkiego biznesu. Można więc zupełnie spokojnie stwierdzić, że polityka austerity to nic innego jak działanie w interesie potężnego lobby, dla którego oszczędności są idealnym (bezkosztowym) sposobem załatwienia problemu. W tej sytuacji jedynym ratunkiem dla gospodarki jest właśnie demokracja. A więc obawa polityków, że gniew ludu zmiecie ich ze sceny politycznej przy okazji następnych wyborów. To moment, gdy demokracja pokazuje swoją niesamowitą moc, prowadząc politykę z powrotem w kierunku akceptowalnego dla różnych klas społecznych optimum.
Albo inny – bliższy dzisiejszej Polsce – przykład: wiek emerytalny. Czysto teoretycznie rzecz biorąc, powinien być wyższy. Ale teoretycznie słuszne rozwiązania nie zawsze muszą być tymi najwłaściwszymi. I sprawiedliwymi. I nie jest to argument przepisany z broszurki wyborczej PiS, tylko z najnowszej pracy Stuarta Jaya Olshansky’ego. Autor jest renomowanym epidemiologiem ze Szkoły Zdrowia Publicznego na Uniwersytecie Illinois w Chicago. Argumentuje tak: amerykański system ubezpieczeniowy powstał w 1935 r., ustalono wtedy, że prawo do pełnej emerytury będzie przysługiwało osobom, które ukończyły 65. rok życia. A z czysto statystycznego punktu widzenia ówczesny 25-latek miał 62,4 proc. szans, że doczeka emerytury. Z kolei statystyczny 65-latek miał przed sobą średnio 12 lat życia – wylicza naukowiec. Od tamtej pory jednak sporo się zmieniło. Dziś prawdopodobieństwo, że 25-latek doczeka emerytury, sięga 84 proc., a średnia długość korzystania ze świadczenia to prawie 19 lat. To oznacza, że gdybyśmy chcieli pozostać przy pierwotnych parametrach założonych przez twórców systemu (chodzi o szanse na dożycie i średnią lat spędzonych na świadczeniu), to ludzie powinni dziś pracować równo do siedemdziesiątki.
Gdyby tekst Olshansky’ego kończył się w tym miejscu, nie byłoby w nim niczego wyjątkowego. Ale epidemiolog z Chicago idzie dalej. Pokazuje, że każde podwyższenie wieku emerytalnego pomaga w finansowym domknięciu systemu, ale jednocześnie czyni go coraz bardziej niesprawiedliwym. Dlaczego? Średnia długość życia jest w znacznym stopniu powiązana ze statusem. Podzielmy dzisiejszych 25-latków na dwie grupy: tych, którzy zakończyli edukację na poziomie podstawowym, i takich, którzy mają przynajmniej dyplom szkoły średniej. Wśród tych pierwszych prawdopodobieństwo doczekania się emerytury to 74 proc., a wśród lepiej wykształconych (i bogatszych) wzrasta ono do 92 proc. Co to oznacza dla systemu zabezpieczeń społecznych? To, że w miarę przesuwania wieku emerytalnego w górę, tym bardziej niesprawiedliwy będzie cały mechanizm. Bo płacić będą wszyscy – ale tylko najlepiej sytuowani mogą mieć pewność, że kiedykolwiek z niego skorzystają. A im ktoś niżej na drabince społecznej, tym bardziej prawdopodobne, że płaci „na bogatych”.
Czy to nie kolejna odsłona słynnego (i prześmiewczego) efektu św. Mateusza rządzącego współczesną ekonomią: „Albowiem wszelkiemu mającemu będzie dane, i obfitować będzie, a temu, który nie ma, i to, co się zda mieć, będzie wzięte od niego”. Kto chce, może oczywiście wyczytać w tym argumencie poparcie dla zgłaszanego przez opozycję i związki zawodowe obniżenia wieku emerytalnego. Ale nie całkiem o to chodzi. Ten przykład ma uzmysłowić, że z wiekiem emerytalnym jest problem. A dotychczasowa debata opierała się na przyjętym z góry założeniu, że robotnik powinien (i będzie w stanie) pozostawać na rynku pracy równie długo co prawnik albo finansista. I dyskusji na ten temat nie było przy okazji podwyższania wieku emerytalnego wcale. Przepchnięto ją pod technokratycznym hasłem, że „nie ma innego wyjścia”. W tej sytuacji jedynym wehikułem pozwalającym mu przebić się do opinii publicznej, jest właśnie demokracja. Nazwijmy ją – jeśli ktoś tak woli – systemem nerwowym organizmu. Jak boli, to znaczy, że coś jest nie tak i trzeba się sprawie przyjrzeć. Ignorowanie ostrzeżeń prowadzić może do poważnych zwyrodnień. I dokładnie to przydarzyło się Polsce w minionym 25-leciu, gdy elity namawiały do zaciskania zębów i ignorowały ostrzeżenia. Przez co mamy jeden z najbardziej sprekaryzowanych rynków pracy w Europie, niefunkcjonalne państwo dobrobytu i niesprawiedliwy (bo regresywny) system podatkowy.
Starcie z kapitalizmem
Oczywiście nie jest tak, że każda obietnica wyborcza jest dobra. Ale nasz problem polega na tym, że my krzywimy się nie na konkretne propozycje, ale na samo ich składanie. Wiele mówi już fraza „kiełbasa wyborcza”. Podobno pochodzi z czasów autonomii Galicji, gdzie kandydaci na parlamentarzystów na wiecach wyborczych serwowali wódkę i zakąskę. Dziś stała się jednak czymś więcej – synonimem obietnicy wyborczej niemożliwej do spełnienia.
„Kiełbasa” ma rzecz jasna odpowiedniki w innych językach. Ale ich znaczenie jest trochę inne. Angielskie „pork barrel” albo niemieckie „Kirchturmpolitik” oznacza wydatki publiczne obliczone na zdobycie względów tylko jednej (zazwyczaj wąskiej) grupy społecznej, np. osób mieszkających w okręgu wyborczym wpływowego partyjnego bossa. I nie jest bynajmniej tak, że „kiełbasa” jest tam zawsze dowodem nieskrywanego politycznego cynizmu. Model jest raczej taki, że wydatki są mocno brane pod lupę różnego rodzaju organizacji pozarządowych. I tak na przykład amerykańska Citizens Against Government Waist (Obywatele przeciwko Rządowemu Marnotrawstwu) stworzyła katalog kryteriów, które pozwalają odróżnić wydatki uzasadnione od „kiełbasy”. Wśród nich jest na przykład pytanie „Czy wydatek uzyskał zgodę obu izb Kongresu?”, „Czy ma poparcie prezydenta?” albo „Czy był przedmiotem parlamentarnej debaty?”. Proszę zwrócić uwagę, że nie ma tu mowy o odrzucaniu wyborczej obietnicy tylko dlatego, że jest obietnicą. Oraz na ufność w system demokratyczny, który dzięki rozproszeniu i wzajemnej kontroli różnych gałęzi władz (checks and balances) działa jako dodatkowe zabezpieczenie przed marnotrawstwem. Tymczasem u nas nikt nie chce w ogóle zawracać sobie głowy takimi argumentami. Bo w zgodzie z dominującą opowieścią najlepszy polityk to taki, który niczego nie obiecuje. A już na pewno nie mogą to być obietnice socjalne. Bo jeszcze się motłoch rozochoci. I swoją roszczeniowością zmarnuje cały wysiłek minionych 25 lat.
Przykro to mówić, ale ten, kto tak myśli, nie rozumie demokracji i skazuje ją na porażkę w starciu z kapitalizmem. A żyjemy akurat w takich czasach, gdy oba te wielkie ustroje ciągle jeszcze jakoś ze sobą współegzystują. Choć o równowadze dawno nie ma mowy. Bo od dwóch, trzech dekad wahadełko coraz bardziej niebezpiecznie wychyla się na korzyść władzy kapitału. Brutalne złamanie przez trojkę antyoszczędnościowego oporu demokratycznie wybranego rządu Grecji to tylko kolejny etap tego niebezpiecznego procesu. I z pewnością nie ostatni.
I nie są to rozważania pozbawione znaczenia praktycznego. Zachód już raz przez to przechodził – niecałe sto lat temu, gdy wiele demokracji nie potrafiło wytrzymać różnorakich presji generowanych przez kapitalizm i w końcu pękło, torując drogę ustrojom antydemokratycznym.