Dawny polityk PiS: Gdy patrzę na to, co oni wyprawiają, nie wierzę. Jakieś dziwne deklaracje, listy, pohukiwania. Bezsensowne przekonywanie, że Komisja Europejska i Parlament Europejski są nieważne. MSZ najpierw otwiera front z Unią, by potem oczekiwać z jej strony ustępstw. Kompletnie nie rozumieją ezopowego języka, jakim Unia do nas mówi. Tej poprawności politycznej, którą można lubić lub nie, ale trzeba nią właściwie władać. Dyplomaci jadą do Brukseli i myślą, że jak ktoś na nich nie krzyczy, jest grzeczny, mówi spokojnie i miło, to znaczy, że jest ugodowy i podziela ich punkt widzenia. Tymczasem wcale tak nie jest.
Gdybyśmy taką deklarację usłyszeli z ust polityka Platformy Obywatelskiej albo Nowoczesnej, właściwie można by ją uznać za kolejną próbę podważenia kompetencji PiS w sprawach międzynarodowych. Problem w tym, że takich argumentów używają zwolennicy rządu Beaty Szydło, czy szerzej sympatycy „dobrej zmiany”. Nawet na prawicy słychać opinie, że w dyplomacji weszliśmy w ślepą uliczkę. O ile Pałac Prezydencki jeszcze w jakiś sposób stara się zachować pozory wyrafinowania, ustala w miarę realistyczne cele i próbuje je realizować, o tyle MSZ wybrało dosłowność.
Zamiast dyplomacji uprawia publicystykę lub sztukę epistolograficzną. Do skomplikowanych układów międzynarodowych i plątaniny interesów wprowadza własną wersję brzytwy Ockhama, która w tym wypadku jest tylko zasadą ekonomii myślenia. O ile rządy Platformy Obywatelskiej politykę minimalizmu wyniosły do rangi religii, o tyle PiS uczynił to w odniesieniu do "wstawania z kolan". Problem w tym, że ubrał to w XIX-wieczne metody, które zamiast umocnić pozycję Polski, wpędzają ją w stan zawieszenia. W efekcie zostaje albo tłumaczenie się, że nie jesteśmy wielbłądem, albo banał.
Do historii przejdzie powtarzana przez polityków PiS sentencja, że "od tej pory w polityce zagranicznej ważne jest bezpieczeństwo Polski". To tak jakby powiedzieć, że "od tej pory codziennie rano będzie wstawać słońce". Na długo zapisze się również exposé Witolda Waszczykowskiego, w którym szef dyplomacji godnościowo do pionu ustawił Niemcy. W pięćdziesiątej minucie wystąpienia (po dwukrotnym wymienieniu strategicznej z punktu widzenia interesów Polski Australii) powiedział, że Polska będzie kontynuować przyjazne relacje z Niemcami, naszym najważniejszym sąsiadem i partnerem gospodarczym, a równocześnie przypominał, że jest to też dobra okazja do małego remanentu spraw sąsiedzkich, zaś kontakty polsko-niemieckie będą miały się jeszcze lepiej, jeśli będzie im towarzyszyć szczerość i otwartość, a nie udawana czasem powierzchowna koncyliacyjność.
Brzmi niewinnie, ale w języku dyplomacji to mocna deklaracja. O ile wojny prasowe między Polską a RFN, do których dochodziło w ostatnich miesiącach, są oczywiste i zrozumiałe, nawet jeśli prowadzone były na granicy dobrego smaku, o tyle wezwanie do remanentu podczas exposé, a nie w rozmowach kuluarowych, może zadziwiać. Nasz rozmówca z Kancelarii Prezydenta przekonywał co prawda, że takie kuluarowe rozmowy są prowadzone, bo jest wielu przedstawicieli rządu niemieckiego, którzy rozumieją nasze racje (chodziło mu o nasze racje w sporze o Trybunał Konstytucyjny i media publiczne). Gdy jednak zapytaliśmy o konkretne nazwiska po stronie RFN, po dłuższej chwili namysłu nie był w stanie wymienić ani jednego. Takie podejście może się skończyć tylko jednym: katastrofą.
Dobra diagnoza
Dla zrozumienia słabości polityki zagranicznej w wykonaniu PiS wystąpienie Waszczykowskiego ma znaczenie fundamentalne. Minister mówi, że 2016 r. upłynie pod znakiem trzech kryzysów: bezpieczeństwa, sąsiedztwa i projektu europejskiego. Diagnoza jest jak najbardziej trafna, obserwacja – precyzyjna. Problem w tym, że na żadne z tych wyzwań nie mamy spójnej odpowiedzi. Jeśli reagujemy, to doraźnie. Krzykliwie. Emocjonalnie i na potrzeby polityki wewnętrznej. W kwestii bezpieczeństwa jeszcze pół biedy, bo to, czy w Polsce znajdą się amerykańscy żołnierze, czy też nie, zależy nie tyle od naszego MSZ i MON, ile od samych Amerykanów i globalnego kontekstu.
Z drugim punktem – polityką sąsiedztwa (zarówno w wymiarze wschodnim, jak i południowym) - jest już znacznie gorzej. Z Rosją stosunki mamy zamrożone i uwarunkowane ruchami Kremla. Pogorszenie ich lub polepszenie zależy od tego, czy Rosjanie oddadzą nam wrak tupolewa. Nawet jeśli chcielibyśmy wykonać jakiś ruch, zależymy od Władimira Putina i jego woli. Moskwa – tak jak w czasie rządów PO - ma u siebie przycisk do wywoływania burzy w Polsce. Zdając sobie sprawę, że Smoleńsk stanowi najważniejszy punkt odniesienia dla wielu polityków PiS, może dowolnie stopniować napięcie w wojnie polsko-polskiej.
Choćby wrzucając kolejne drastyczne zdjęcia ciała nieżyjącego prezydenta na podejrzane blogi albo robiąc medialne wrzutki z mniej lub bardziej kompromitujących poprzednią ekipę szczegółów relacji z Kremlem z lat 2009-2013, gdy PO stosowała zakończoną kompletnym fiaskiem politykę "Russia first". A gdyby nawet Kreml oddał wrak, z jednej strony PiS będzie mógł ogłosić sukces, ale z drugiej strony już widzimy te sążniste teksty publicystyczne w antyrządowej prasie o tym, że za zwrotem muszą stać jakieś koncesje, potajemny układ Kaczyński - Putin. Zbyt łatwo opozycja przeszła z lansowania tezy o Macierewiczu, który po dojściu do władzy wywoła wojnę z Rosją, do tezy o PiS jako partii predestynowanej do wzorowania się na putinizmie i układania z jego twórcą.
Nie lepiej jest w odniesieniu do naszych wschodnich sąsiadów: Białorusi i Ukrainy. Lecąc do Mińska, minister Waszczykowski miał nawet zasługujący na ciepłe recenzje pomysł. Polegał na przedstawieniu Alaksandrowi Łukaszence oferty "interesy za interesy, a jeśli wartości, to raczej prawa człowieka niż hasłowo pojmowana demokracja”. Przy okazji Waszczykowski dał się wmanewrować w żenujący spektakl. Sprawny w manipulacjach Białorusin zaczął ze współczuciem wskazywać, że Warszawa i Mińsk mają problem podobnej natury, gdyż pozostają pod nieuzasadnionym ostrzałem ze strony Zachodu. Komunikat z wizyty był następujący: "trzymajmy się razem, bo razem mamy na pieńku z UE". Czy takiego rezultatu oczekiwał Waszczykowski? Wątpliwe.
Wizyta na Białorusi pokazała jeszcze jedno ryzyko. Można mieć najlepsze plany - a akurat dobrych pomysłów na politykę wschodnią nowej ekipie trudno odmówić - ale jeśli do tego dojdzie eskalacja konfliktu z Komisją Europejską, nasza pozycja wobec Wschodu będzie siłą rzeczy słabsza. Pierwotnie minister Waszczykowski planował wspólny wyjazd do Mińska z szefem MSZ któregoś z państw nordyckich. Z planów jednak nic nie wyszło. Zobaczymy, czy spełni się plan wyjazdu do Kijowa z szefem brytyjskiej dyplomacji albo do Kiszyniowa z rumuńskim ministrem.
Na razie Waszczykowski Ukrainy nie zdążył odwiedzić. Jak twierdzą rozmówcy z PiS, Ukraińców trzeba nieco ustawić i pokazać im, że nie będziemy ich wiecznie za darmo popierać. Problem w tym, że oni są na takie argumenty impregnowani. Doskonale wiedzą, że relacje Warszawa - Kijów są ważne przede wszystkim dla bezpieczeństwa Polski. Wielkich pieniędzy, kredytów i poparcia Waszyngtonu i Berlina nie jesteśmy w stanie im zapewnić, zatem układanie się z nami - jako pośrednikiem - ma znaczenie drugorzędne. Poroszenko mówi po angielsku, a jego doradcy znają numery do Merkel i Obamy. Jak to określił w rozmowie z nami kijowski analityk Jewhen Mahda, nasze stosunki układałyby się znacznie lepiej, gdyby polskie władze zrozumiały, że Ukrainie nie jest potrzebny adwokat, tylko partner.
Na pocieszenie pozostaje dodać, że jest Polak, z którego zdaniem Ukraińcy się liczą. To Jan Tombiński, kijowski ambasador Unii Europejskiej, traktowanej przez PiS mocno podejrzliwie. To jego Poroszenko ściągał po nocy do swojej administracji, gdy trzeba było razem docisnąć urzędników blokujących wykonanie zobowiązań przed zniesieniem wiz do strefy Schengen. To dobry symbol tego, jak wielki handicap w relacjach ze światem zewnętrznym daje nam integracja europejska i jak wiele można stracić, jeśli głównym rezultatem naszych relacji z Brukselą pozostanie eskalacja napięcia.
Warto również przywołać przykład mołdawski. Jako Europa wypadliśmy z gry o przyszłość tego kraju. Jego prozachodni oligarchowie pod pozorem integracji z UE doszczętnie rozkradli i sprywatyzowali państwo. Jeszcze kilka lat temu w polskiej ambasadzie w Kiszyniowie negocjowano kształt koalicji rządowej, która wybrała umowę stowarzyszeniową z UE. Dziś liderzy opozycji, którzy mają stawić odpór kieszonkowemu Janukowyczowi, który pojawił się w Kiszyniowie - oligarsze Vladowi Plahotniucowi – pielgrzymują po poparcie do Berlina (np. były premier Ion Sturza, którego RFN typuje na prozachodniego rywala Plahotniuca).
Wspomniany przez Waszczykowskiego kryzys sąsiedztwa to oczywiście również południe Europy i migracje. Tutaj jest najgorzej. Nie tylko nie mamy spójnej koncepcji, ale i kolejne akty terroru traktujemy jako okazje do zatrzaśnięcia drzwi przed migrantami i okazanie moralnej wyższości nad zgniłym Zachodem. Lęk można oczywiście zrozumieć, bo temat jest niezbadany, niejednoznaczny i nie mamy obowiązku bezrefleksyjnie popierać unijne pomysły na politykę wobec migrantów. Jednak odmawianie współpracy w ramach UE przy rozwiązaniu problemu dla osiągnięcia doraźnych korzyści wewnątrzpolitycznych (elektorat PiS jest przeciw przyjmowaniu uchodźców) jest strategicznym błędem.
Potwór błotny wstaje z kolan
Średniej wielkości kraj, jeśli chce się liczyć w UE, musi przynajmniej udawać, że współpracuje. Że ma konstruktywne pomysły. Hiszpania, w ramach przeforsowanego przez Berlin we wrześniu ubiegłego roku planu relokacji 160 tys. osób z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, przyjęła na razie 18 Syryjczyków. A mimo to na każdym kroku podkreśla swoje głębokie zaangażowanie i oddanie sprawie. Madryt tak jak każdy w Europie markuje pomoc dla migrantów. Poza Polską, Węgrami i Słowacją. Te trzy filary koncepcji Międzymorza wolą mocne słowa. Pragną żyć w prawdzie. Wbrew elementarnym zasadom dyplomacji.
To tak, jakby Angela Merkel publicznie zadeklarowała, że ma w nosie polskie obawy o gazociąg północny, bo najważniejsze jest dla niej bezpieczeństwo energetyczne RFN i zyski czerpane ze statusu państwa tranzytowego. Merkel oczywiście nie kieruje się - tak jak Międzymorze - imperatywem życia w prawdzie. Właśnie dlatego raczej usłyszymy z jej ust deklaracje o tym, że budowa kolejnej nitki gazociągu na dnie Bałtyku to inwestycja realizowana w interesie całej Europy. Dla jej bezpieczeństwa. Tak, byśmy mogli o nim mówić "jednym głosem" i żyć dostatnio. Właśnie dlatego RFN jest skłonna pójść na moralny kompromis i w tej sprawie paktować nawet z Rosjanami.
Kto rządowi Beaty Szydło broni zadeklarować, że zrobi wszystko dla rozwiązania trapiącego nasz wspólny dom Europę kryzysu migracyjnego? Kto zakwestionuje deklarację o konieczności kompleksowego i całościowego podejścia do współpracy z naszymi europejskimi partnerami w tej sprawie? Tak od początku czynią wspomniani Hiszpanie. I właśnie dlatego to nie Hiszpanie, tylko my w powszechnym odbiorze jesteśmy "burakami", którzy ciągną miliardy z Unii, a jak przyjdzie co do czego, zamykają się w swojej chacie z kraja.
PiS równie źle radzi sobie z problemem zdefiniowanym jako kryzys projektu europejskiego. Rząd PO ustami ministra Radosława Sikorskiego przedstawił – błędną naszym zdaniem – koncepcję oficjalnego oddania się Europy pod zarząd RFN (czas zweryfikował ją na niekorzyść autora, bo same Niemcy okazały się do tego niezdolne). Jakkolwiek by oceniać ten pomysł, był strategią. PiS nie ma do zaproponowania kompletnie nic. Poza prowadzeniem jałowego sporu z Komisją Europejską i Parlamentem Europejskim o jakość demokracji w Polsce. I zadeklarowaniem przez szefa MSZ, że naszym nowym sojusznikiem w Unii będzie Wielka Brytania, która się szykuje do jej opuszczenia.
Rozmawiając z ludźmi bliskimi ministrowi Waszczykowskiemu, próbowaliśmy zrozumieć, jaka jest logika prowadzenia sporu z instytucjami europejskimi. W rozmowie z wysokiej rangi polskim dyplomatą usłyszeliśmy, że Polska nie będzie sobie zawracała głowy instytucjami, które w oderwaniu od ludu zajmują się genderem i prawami homoseksualistów. Dodał, że właściwie nie ma żadnego planu na kompromis, bo problem jest po stronie unijnej, a nie polskiej. Twierdził również, że spór właściwie nie ma dla nas znaczenia, bo mamy "deal" z Węgrami i w żadnych warunkach nie stracimy prawa głosu w Radzie UE. A rezolucja Parlamentu Europejskiego w sprawie Polski? Nie liczy się, bo jest niewiążąca.
Te wszystkie argumenty do pewnego stopnia można by uznać za uzasadnione. Rzeczywiście, unijne instytucje próbują na przypadku Polski poszerzyć swoje kompetencje, przetestować je w praktyce, a w wariancie maksimum - rozbudować procedurę ochrony państwa prawa. Oceny tych instytucji są uwarunkowane politycznie (w ich komunikatach dominuje narracja polskiej opozycji). Prawdą jest również, że rezolucje Parlamentu są niewiążące. Pozostaje jednak kilka „ale”. Możemy źle oceniać intencje Komisji Europejskiej. Jednak to właśnie z nią będziemy negocjować to, czy plan pomocy dla polskiego górnictwa zostanie uznany za niedozwoloną pomoc publiczną, czy też nie.
Jeśli zajdzie potrzeba innego niż ustalone w budżecie UE wykorzystania funduszy europejskich, to Komisja będzie miała decydujący głos. Przy czym w tej dziedzinie Bruksela będzie dysponowała niemal pełną uznaniowością. Mamy wrażenie, że wówczas niewiążąco weźmie pod uwagę rozkład głosów podczas głosowania nad rezolucją w sprawie Polski. Polska wstaje zatem z kolan. Jednak bardziej jak błotny potwór z opowiadania "Rzeź pospolita" Ziemowita Szczerka.