Gen. Adam Duda w książce mówi, że "gdyby nie afera z caracalami", to nie wie, czy w ogóle miałby okazję spotkać się z Antonim Macierewiczem.

Reklama

O moim istnieniu przypomniał sobie w październiku 2016 roku, kiedy rząd zerwał kontrakt z Airbusem. Wtedy dla odmiany zacząłem być częstym gościem w siedzibie MON przy Klonowej - mówi gen. Duda.

Dodaje, że jako szef Inspektoratu Uzbrojenia, nie miał kontaktu z Antonim Macierewiczem przez rok.

Kiedy wreszcie zostałem wezwany na Klonową, bardzo się zdziwiłem, bo okazało się, że sprzed wejścia do części zajmowanej przez ministra zniknął poczet zdjęć jego poprzedników po 1989 roku. Zamiast nich ustawiono tablicę smoleńską i pozostawiono miejsce na biało-czerwony bukiet - opowiada wojskowy.

Reklama

Kiedy słuchałem pana ministra Macierewicza, to miałem wrażenie, że mówił językiem dwóch przegranych w tym przetargu oferentów - dodaje.

Jak było z kontraktem na caracale?

Chyba w grudniu 2015 roku dostałem informację od dyrektora Centrum Operacyjnego MON, że mam przekazać całość dokumentacji w sprawie caracali na Klonową. W tym czasie toczy się proces ze Świdnikiem o unieważnienie przetargu. Dlatego kategorycznie odmawiam. Mówię dyrektorowi: Nie przekażę wam dokumentacji, ponieważ na każde żądanie sądu muszę być w gotowości do przekazania dokumentów. Jedyne, co mogę zaproponować, to kopie - relacjonuje gen. Duda.

Reklama

Z początku jest twarde "nie", ale po jakiś czasie okej. mogą być kopie poświadczone za zgodność z oryginałem. Lojalnie uprzedzam: Panowie, tylko czy macie świadomość, o jakiej ilości mówimy? Ponad sto tysięcy stron dokumentów. Czy na pewno chcecie wszystko? - dodaje.

"I wtedy na scenę wkracza pan Berczyński"

Generał wyjaśnia, że przez trzy tygodnie skserowano 21 tysięcy stron. Od rana do wieczora pracowało przy tym trzech pracowników. Kancelaria tajna została sparaliżowana.

Dopiero, jak dokumenty zalały ich kancelarię przyjmującą, przyszło otrzeźwienie. I wtedy na scenę wkracza pan Berczyński. Do Inspektoratu ponownie zadzwonił dyrektor Centrum Operacyjnego MON i zapowiedział, że przyjedzie Berczyński i będzie wskazywał moim ludziom, co ma być kserowane. Oddzwaniam i pytam: Panie pułkowniku, po pierwsze, czy pan Berczyński jest pracownikiem Ministerstwa Obrony Narodowej? Po drugie, czy posiada poświadczenie bezpieczeństwa? - mówi gen. Duda.

Jaka padła odpowiedź?

Ogólnie, żebym nie robił kłopotów. Krótko po tym Berczyński przyjechał do Inspektoratu - wyjaśnia generał.

Dodał, że nie przyjął Wacława Berczyńskiego, zrobił to zastępca generała.

Berczyński "i tak nie uzyskał wtedy wglądu w dokumentację". Rozpoczęło się tylko przesyłanie wybranych dokumentów na Klonową - tłumaczy oficer.

Ministra podobno obowiązuje to samo prawo co mnie, ale Berczyński dostał glejt od ministra i dopiero wtedy mógł zacząć grzebać w przesyłanej dokumentacji. Nie sądzę, żeby ją dokładnie poznał. Musiałby spędzić nad nią kilka miesięcy - mówi w książce gen. Adam Duda.

Wojna o wgląd do papierów toczyła się do samego końca mojej pracy w Inspektoracie. Nie godziłem się na dostęp do postępowań bez uprawnień. Minister Kownacki zgromadził wokół siebie zespół młodych oficerów, których z racji ich zachowania szybko ochrzczono "radą komisarzy ludowych" - dodaje.

Przetarg od początku był bardzo trudny. Kłopot polegał na bardzo dużym zainteresowaniu mediów i silnych nacisków związków zawodowych. Moim zdaniem gra toczyła się nie o te dwadzieścia sześć, jak ustalono początkowo, czy siedemdziesiąt śmigłowców, jak zdecydowano później. Firma, która wygrałaby ten przetarg, właściwie zdominowałaby nie tylko dostawy dla wojska, ale pośrednio również rynek cywilny. Presja była tak niewyobrażalna, że postępowanie stało się nawet przedmiotem kampanii wyborczej, co ostatecznie doprowadziło do jego anulowania. Moim zdaniem, gdyby przetarg nie odbywał się podczas kampanii wyborczej, dzisiaj wojsko odbierałoby pierwsze nowe śmigłowce - uważa generał.

Caracali nie ma. Blackhawków nie ma. To co będzie? - pyta generała Juliusz Ćwieluch.

Pamiętam, że jak po unieważnieniu przetargu na caracale usłyszałem w Mielcu ministra Macierewicza mówiącego, że za chwilę kupimy black hawki, to poczułem zażenowanie. Już wtedy wiedziałem, że to jest blef. To tam samo nierealne, jak niedawna deklaracja ministra, że do końca roku, będzie umowa na okręt podwodny (...) Myślę, że minister Macierewicz nie bierze odpowiedzialności za swoje słowa. Nauczył się funkcjonować tak, żeby mówić to, co ludzie chcą usłyszeć - podsumował generał Adam Duda.

Misiewicz

Każdy z rozmówców Juliusza Ćwielucha miał do czynienia z Bartłomiejem Misiewiczem, bliskim współpracownikiem Antoniego Macierewicza, byłym rzecznikiem szefa MON.

Generał Duda przyznaje, że od początku w jego relacje z Misiewiczem "nie układały się".

W drugim dniu swojego urzędowania przysłał mi listę rzeczy, które chce wiedzieć o Inspektoracie. Już z pytań wynikało, że w ogóle nie ma pojęcia o naszej pracy - mówi w książce gen. Duda.

Zakres wiedzy, który chciał pozyskać Misiewicz, był ogromny. Dzwonię do niego i czuję, że mam do czynienia z ignorantem. Na dodatek w ogóle nie słucha co do niego mówię- dodaje były szef Inspektoratu Uzbrojenia.

Jak wybrnął z tego generał?

Wezwałem swoich ludzi i mówię: Panowie, skoro on nie wie, czego chce, to dajemy, co mamy, ale nie robimy "głupizny", czyli sążnistego raportu, którego i tak nikt nie przeczyta. Jak będzie mało, to się uzupełni. No i poszło. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, bez echa, jak do studni. Nikt nigdy już o to nie zapytał - wyjaśnia gen. Duda.

Później okazało się, że każdej jednostce kazał pisać takie raporty. To była próba zorientowania się, czym zajmują się poszczególne instytucje, bo po prostu tego nie wiedział - dodał generał.

Były szef Inspektoratu Uzbrojenia wspomina także m.in. "drobny incydent", jaki miał miejsce w czasie ćwiczeń Anakonda.

W wąskim przejściu na wieży obserwacyjnej na poligonie drawskim nie przepuściłem go przed sobą, tylko jako generał wszedłem pierwszy. Najwyraźniej go to zirytowało - mówi gen. Adam Duda.

Juliusz Ćwieluch, "Generałowie. Niewygodna prawda o polskiej armii", Wielka Litera.