Rok 2009, siedziba Parlamentu Europejskiego. Przez przeszklone korytarze dostojnie kroczy polski eurodeputowany Leszek Miller. Po drodze spotyka europejską czołówkę polityczną. Są starzy znajomi z Aten. Gdzieś miga znana twarz z kopenhaskich negocjacji. Miło, jak to w europejskiej rodzinie. Poznają byłego premiera. Klepnięcie w plecy: "Leszek, mordo ty moja". Wokół także znajome twarze. Też jak rodzina, tyle że zamiast Hansa Poeteringa pojawia się Marek Dyduch. A zamiast urokliwego widoku na spokojny błękit wody wokół strasburskiego parlamentu, ponury obraz zalanej deszczem ulicy.

Reklama

Leszek Miller zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów zrozumiał, jak wielki popełnił błąd, nie korzystając z oferty startu w wyborach do Parlamentu Europejskiego za dwa lata. Gdyby ją przyjął, miałby pozycję na liście gwarantującą unijny mandat. I uzyskałby rolę podwójnego recenzenta: tego, który z unijnych salonów z cynicznym uśmieszkiem punktuje premiera Donalda Tuska i tego, który raz na jakiś czas podszczypuje solidarnych towarzyszy z SLD-owskiej drużyny. Wreszcie miałby trampolinę do skoku na polską scenę polityczną.

Leszek Miller mógł spokojnie podążać szlakiem wytyczonym przez Jerzego Buzka. Choć te dwie postacie różni niemal wszystko. Przykład premiera ze Śląska żegnającego się z władzą na samym dnie społecznych notowań, a potem zyskującego rekordowy wynik w eurowyborach musiał mocno podziałać na wyobraźnię kanclerza.

Jerzy Buzek dał wyborcom od siebie odpocząć. Pozwolił im nabrać do jego rządu dystansu. Pozwolił, by czas złagodził ostrość sądów, które żegnały go wraz z jego ugrupowaniem w 2001 roku. A kiedy ludzie, obserwując żelazne rządy Leszka Millera, zatęsknili za miękką charyzmą (czy ktoś jeszcze pamięta to określenie?) Jerzego Buzka, dali mu godne miejsce polskiego reprezentanta w Europie. Teraz Buzek wraca do krajowej gry z szansami na Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Reklama

Wizję świetlanej europejskiej przyszłości przyćmiła Millerowi ambicja. Zanim dobrze rozważył start w eurowyborach, w głowie zarysowała mu się chmurna żądza odwetu. Jak wilk z radzieckiej kreskówki zakrzyknął "Nu, pagadi!" i wytoczył działo przeciw wszystkim, którzy w jego mniemaniu pozbawili go władzy i jej atrybutów.

Na celowniku znalazł się Wojciech Olejniczak. Z powodu chwilowego braku armaty posłużył się tą usłużnie postawioną w Łodzi przez Samoobronę. Załadował i wypalił. Poza medialnym hukiem ogień Millera nikomu nie zrobił krzywdy, a kiedy dym zupełnie opadł, premier z Żyrardowa przekonał się, że dziś do politycznej kanonady potrzebny jest duży arsenał, a nie składzik z petardami.

Zagadką pozostanie to, czy największym błędem autorów projektu "Miller w Strasburgu" nie był wybór osoby, która ten pomysł ogłosiła. Było jasne, że jeśli głośno mówi o tym Aleksander Kwaśniewski, to na Millera zadziała to jak płachta na byka. Jeśli był to przypadek, to tylko ktoś zupełnie bez wyobraźni mógł przypuszczać, że były premier weźmie cokolwiek z rąk byłego prezydenta. Jeśli celowa gra na upokorzenie, to sukces jest pełny.

Reklama

Leszek Miller zapowiedział, że stworzy nową partię. Polska lewica swój założycielski kongres ma mieć w grudniu. Myślę, że nikt nie jest tak cyniczny, by powoływać tę partię 13. dnia ostatniego miesiąca w roku. Ale trudno mieć złudzenia, kogo były premier zaprosi na salę. To będzie raczej towarzystwo poszkodowanych przez LiD. Na liczącą się partię to trochę za mało.

Ostrożnie jednak ze skreślaniem Millera z życia publicznego w Polsce. Ze świecą szukać drugiego o takiej odporności. Miller podnosił się po mocniejszych ciosach. Pokazał, że daje radę, kiedy ręki nie podawali mu niektórzy klubowi koledzy. A potem to oni czekali, aż kanclerz da im rządową posadę. Wszak "prawdziwego mężczyznę...", a Miller mówi, że jeszcze nie kończy.