Gdy w tym tygodniu marszałek Sejmu Elżbieta Witek zarządziła wybory prezydenckie na 10 maja, oficjalnie weszliśmy w kampanijne tryby. Szykuje się ostatnie starcie w ramach wyborczego „czwórboju”, które może się okazać punktem zwrotnym dla przyszłości PiS i PO.
Reelekcja Andrzeja Dudy będzie symbolicznym potwierdzeniem, że zdaniem suwerena Zjednoczona Prawica trzyma właściwy kurs, np. w kwestii zmian w wymiarze sprawiedliwości (przynajmniej w sensie politycznym). Jej porażka da wiatr w żagle dla całej opozycji i spowoduje potężne rozchwianie w obozie rządzącym, które mogłoby doprowadzić do przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Niewykluczone, że będziemy też świadkami niespodziewanego sukcesu kandydata reprezentującego tzw. trzecią drogę (np. Władysława Kosiniaka-Kamysza).
Wszyscy uczestnicy prezydenckiego wyścigu oraz ich zaplecze muszą teraz podjąć decyzję, z jakim przekazem wyjść do wyborców. Ale najpierw konieczne jest ustalenie, do kogo konkretnie ma on być zaadresowany. Diagnozy stawiane w tym kontekście przez działaczy PO i PiS bywają skrajnie różne.
Politycy Platformy w rozmowach z DGP konsekwentnie powtarzają, że niezbędnym warunkiem zwycięstwa jest zbudowanie w wyborcach wiary, że są „silną partią racjonalnego centrum” i wypisanie się z wyścigu na populizm. – Widać, że Polacy, których nie przekonują radykalizmy z prawej czy z lewej strony, oczekują pragmatycznych rządów, trzymających się pewnych zasad, podzielających umiarkowane wartości i pozwalających osiągnąć stabilizację. To istotne zwłaszcza w wyborach prezydenckich, bo w nich bierze udział wiele osób, które na co dzień nie interesują się polityką – przekonuje poseł PO Jan Grabiec. Jak dodaje, sprawy „ważne dla ludzi” zmieniają się przy okazji każdego głosowania. – Nie istnieje jakiś zestaw zaklęć, które zadziałały pięć lat temu w kampanii prezydenta Dudy i teraz też sprawią, że ci sami ludzie go poprą. To kwestia poszukiwania właściwego języka, odpowiedniego nazwania tego, czego ludzie dziś oczekują – podkreśla Grabiec. Ocena ta jest oparta choćby na tym, że w ostatnich wyborach sejmowych trzy ugrupowania opozycyjne – Koalicja Obywatelska, lewica i ludowcy – łącznie zgarnęły ok. 8,9 mln głosów, tj. o 900 tys. więcej niż PiS (z którego list startowali też ziobryści i gowinowcy). I właśnie o tych kilkaset tysięcy wyborców – określanych przez polityków PO jako umiarkowanych – toczy się dzisiaj gra. To do nich ma dotrzeć Małgorzata Kidawa-Błońska, zwłaszcza jeśli dojdzie do drugiej tury wyborów i trzeba będzie łowić głosy w bazie oponentów.
Po drugiej stronie mamy PiS, którego przedstawiciele z reguły przekonują nas, że pojęcie centrum – w kontekście elektoratu gwarantującego wyborczy sukces – jest równie oderwane od rzeczywistości, co sformułowanie „prezydent wszystkich Polaków”. – To wymysł publicystyczny. Kluczowa jest mobilizacja własnego elektoratu, co pokazały poprzednie wybory, zwłaszcza do europarlamentu i do Sejmu – twierdzi polityk partii rządzącej.
– Wyborcze abecadło mówi, że wygrywa ten, kto uruchamia swój elektorat, więc to będzie profrekwencyjna kampania – potwierdził w czwartkowym wywiadzie dla DGP Stanisław Karczewski, wicemarszałek Senatu i szef sztabu PiS w kampanii parlamentarnej z 2015 r. Wszystko to – jego zdaniem – nie wyklucza prób sięgania po szerszy elektorat, również PO. – Analizujemy przekrój wyborców, do pozyskania jest elektorat centrowy.
Można się spodziewać, że PiS oraz Andrzej Duda raczej podtrzymają twardy kurs w kampanii. Widać to w ostatnich tygodniach po ostrych wypowiedziach prezydenta o środowisku sędziowskim. Przypieczętowaniem tego podejścia było podpisanie w miniony wtorek ustawy dyscyplinującej sędziów (przez jej przeciwników nazywanej ustawą kagańcową lub represyjną).