Jeśli prezydenta mamy wybierać – jak chce PiS – pod koniec przyszłego miesiąca, to zgodnie z kodeksem wyborczym właśnie mija termin zgłaszania kandydatów. Z kolei 10 dni temu minął termin zgłoszenia komitetów wyborczych. Tyle że nikt nie mógł tego zrobić, bo marszałek Sejmu nie zarządziła jeszcze terminu nowych wyborów. Mamy lukę prawną, której w porę nie wyłapano.
Problem polega na tym, że po uchwale PKW w sprawie nieodbytego głosowania 10 maja weszliśmy w przyspieszony, 60-dniowy kalendarz wyborów. Ale terminy zapisane w kodeksie wyborczym są w tym przypadku identyczne jak przy tradycyjnym głosowaniu, w którym kalendarz jest rozłożony na ponad 90 dni.
– Terminy określone wprost w kodeksie wyborczym są nienaruszalne, tylko pozostałe można próbować redukować – wyjaśnia konstytucjonalista Ryszard Piotrowski. I przypomina, że komitety trzeba zgłosić na 55 dni przed wyborami, a samych kandydatów – najpóźniej 45 dni przed głosowaniem.
– Gdyby marszałek dziś, bez wejścia w życie procedowanej właśnie ustawy, zarządziła na 28 czerwca wybory, to złamałaby przepisy z kodeksu wyborczego – ocenia były szef PKW Wojciech Hermeliński.
Dylemat Elżbiety Witek mógłby rozwiązać Senat. Wystarczy, że ekspresowo przyjąłby nową ustawę wyborczą, która umożliwia żonglowanie terminami, także tymi kodeksowymi (wyłącza ona dotychczasowy terminarz wyborczy z kodeksu). Ale na to szanse są nikłe, bo senatorowie opozycji mają poważne zastrzeżenia do zaproponowanych przez PiS rozwiązań i mogą poświęcić im nawet 30 dni. A to może mieć realny wpływ na termin wyborów. Innymi słowy, opozycja ma poważny atut w ręku przy negocjowaniu z PiS ostatecznego kształtu ustawy.
W sprawie wyborów wciąż jesteśmy między młotem a kowadłem. Z jednej strony rozsądne byłoby przełożenie ich terminu. Z drugiej ich zorganizowanie po zakończeniu kadencji Andrzeja Dudy grozi sporami o to, kto ma tymczasowo pełnić funkcję głowy państwa.