Winą za własną zmianę zdania opozycja obarcza PiS, który jej zdaniem wykorzystuje kruczki prawne do zwiększenia szans na reelekcję Andrzeja Dudy. A jeszcze niedawno wydawało się, że obóz rządzący i opozycja wstępnie porozumieli się, że wyboru głowy państwa należy dokonać przed 6 sierpnia, czyli zanim upłynie kadencja obecnego prezydenta. W tym kontekście najczęściej wskazywano na 28 czerwca jako bezpieczny termin głosowania. Założenie było takie, że Senat lada moment sfinalizuje prace nad ustawą, tę szybko przegłosuje Sejm i marszałek Elżbieta Witek będzie mogła opublikować kalendarz wyborczy.
Jak się wydaje, te ustalenia są już nieaktualne. Najpierw okazało się, że senackie komisje potrzebują więcej czasu na doszlifowanie ustawy wyborczej. To oznacza, że w tym tygodniu ustawa nie wyjdzie z Senatu, a marszałek Tomasz Grodzki wstępnie zapowiedział posiedzenie na początek kolejnego tygodnia. – Im dłużej pracujemy nad tą ustawą, tym więcej senatorów zaczyna być przekonanych, że jedyne w pełni konstytucyjne sposoby przeprowadzenia wyborów prezydenta to albo ścieżka poprzez stan klęski żywiołowej, albo poprzez dymisję bądź zakończenie kadencji pana prezydenta Dudy i rozpisanie przez marszałka Sejmu następnych wyborów – stwierdził marszałek.
W końcu wicemarszałkowie Michał Kamiński (PSL) i Gabriela Morawska-Stanecka (Lewica) złożyli poprawkę, która zakłada, że ustawa weszłaby w życie dopiero po 6 sierpnia. To oznaczałoby, że również wybory musiałyby się odbyć dopiero po zakończeniu kadencji. Dlaczego? – Im później odbędą się wybory, tym słabszy będzie wynik Dudy i większa szansa na zwycięstwo naszego kandydata – mówi polityk PO. Ten manewr rozwścieczył PiS. – To już wszystko jasne: dotychczasowe ustalenia zostały złamane – obwieścił wicemarszałek Senatu Marek Pęk z PiS.
Reklama
Niezależnie od tego, co zrobi Senat, termin 28 czerwca jest niezagrożony. Platforma, w dodatku rękami Lewicy i PSL, gra w jakąś grę i to całe zamieszanie jest na ich odpowiedzialność – dodaje ważny polityk PiS. – Dziś nie ma podstawy prawnej do wyborów, rozmawiamy w próżni prawnej – odparowuje Kamiński. Jego zdaniem jedyna konstytucyjna możliwość to pójście w tryb wyborów wynikających z opróżnienia stanowiska prezydenta. To samo mówi nam Morawska-Stanecka. – Zdajemy sobie sprawę, że pewnie PiS odrzuci poprawki Senatu, jak zwykło czynić. Niemniej musimy robić wszystko, by wprowadzić do ustawy poprawki, które przywracają ład prawny i konstytucyjny – przekonuje.
Na zwłokę zamierza grać także Platforma Obywatelska. – Warunki, które tworzy PiS, są nieuczciwe. Mają premiować ich kandydata. Przecież w kodeksie wyborczym są terminy dotyczące kampanii prezydenckiej i można je stosować. Gdyby marszałek ogłosiła wybory 11 maja, sytuacja byłaby jasna. Rozumiem, że PiS chce zwiększyć szansę Andrzeja Dudy. Jego sondaże dołują, prognoza pewnie jest jeszcze gorsza, więc uznano, że za pomocą kruczków prawnych trzeba podłączyć prezydenta do respiratora w formie nowej ustawy wyborczej. Ale jeśli będą ogłoszone wybory, będziemy w nich walczyć – deklaruje Marcin Kierwiński z PO.
Od polityków Koalicji Obywatelskiej słyszymy, że kontrowersje budzi zasada praw nabytych kandydatów. – Konsultowaliśmy się w tej sprawie z ekspertami. Przekonują, że mogą się pojawić protesty wyborcze i co gorsza, zostać uznane – twierdzi jeden z senatorów KO. PO ma cały katalog propozycji korekt. – Kandydaci muszą być traktowani równo. Kalendarz wyborczy nie może być ustawiany przez jednego konkretnego polityka, bo zawsze jest podejrzenie, że ustala to zgodnie z interesem kandydata swojego obozu. Nie może być tak, że nowi kandydaci będą mieli mniejsze limity finansowe – podkreśla Kierwiński.
Ten ostatni postulat dotyczy kampanijnych funduszy. PiS założyło w ustawie, że za kampanię do 10 maja przysługiwało 100 proc. limitu, czyli ponad 19 mln zł, a w nowej będzie to 50 proc. takiego limitu, jednak mają one być rozliczane łącznie. To oznacza, że jeśli np. komitet Dudy nie wykorzystał pełnego limitu w poprzedniej kampanii, to, co zostało, będzie mógł wykorzystać teraz jako dodatek to 50 proc. limitu, zaś Rafał Trzaskowski będzie miał do dyspozycji tę drugą kwotę.
Opozycja od dwóch miesięcy prezentuje taktykę przewlekania terminu wyborów. Działa na swoją niekorzyść, bo nowi kandydaci będą mieli mniej czasu, by zebrać podpisy – komentuje Łukasz Schreiber z kancelarii premiera. PiS powołuje się na uchwałę Państwowej Komisji Wyborczej, która dała zielone światło marszałek Witek do rozpisania wyborów. – Nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której urząd prezydenta będzie opróżniony, a nowego nie będziemy mieli wybranego. Z tego powodu 28 czerwca to termin ostateczny – przekonuje. Zresztą politycy opozycji nie mówią jednym głosem. – PO chce, by gąbka w postaci Trzaskowskiego mogła nasiąknąć elektoratem. Do tej pory był on zdemobilizowany. Ponowne wzbudzenie zainteresowania kandydatem i wyborami to proces, który musi trwać – ocenia jeden z ludowców.
Koncepcja opozycji dotycząca przeprowadzenia wyborów dopiero po 6 sierpnia może być problematyczna w świetle opinii Naczelnego Sądu Administracyjnego o ustawie wyborczej, nad którą pracuje Senat. Zdaniem sędziów, jeśli w dniu zakończenia kadencji Dudy nie dojdzie do zaprzysiężenia nowo wybranego prezydenta, to może powstać sytuacja „niedopuszczalna w państwie prawa, czyli brak głowy państwa, jak również osoby pełniącej obowiązki głowy państwa”. To stanowisko idące wbrew sugestiom polityków opozycji, którzy twierdzą, że w takiej sytuacji stery w państwie tymczasowo, do czasu wyboru kolejnego prezydenta, mogłaby przejąć marszałek Sejmu.