Cezary Michalski: Pana "dorżnięcie watahy" z ostatniej kampanii wyborczej można odczytać na dwa sposoby. Po pierwsze, to świadome zagranie, żeby się uwiarygodnić w Platformie. I druga możliwość: zemścił się pan za to, że bracia Kaczyńscy bardziej zaufali Macierewiczowi niż panu, a potem razem ze Szczygłą jeszcze się na panu odgrywali.
Radosław Sikorski*: Naprawdę miałem tak wyrafinowane motywacje? Wow! W rzeczywistości powiedziałem to akurat po zwycięskiej debacie Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim, a przed debatą z Aleksandrem Kwaśniewskim. Pełen cytat brzmi: "Jeszcze jedno zwycięstwo i dorżniemy watahę". Sens był taki: "Jeszcze ta jedna debata i będziemy na prostej do zwycięstwa" - tyle że wyraziłem to w takim trochę sienkiewiczowskim idiomie. Zresztą wedle mojej pamięci to zawołanie nikomu nie przeszkadzało, dopóki nie wygraliśmy wyborów. Dopiero później zaczęto mi je wypominać. Wiece podczas kampanii wyborczej rządzą się swoimi prawami. To czas mobilizacji elektoratu i pohukiwania wojenne są częścią rytuału.

Reklama

Zgrabna odpowiedź, tyle że PiS ostatecznie uznało pana wówczas za zdrajcę.
To samo musielibyśmy powiedzieć o relacjach braci Kaczyńskich na przykład z Lechem Wałęsą. Nie wspomniałem ani słowem o PiS i nie mogę brać odpowiedzialności za to, że ktoś się samemu sobie kojarzy z watahą. Uważam się zresztą za klasyczną sierotę po PO-PiS. Wchodząc do rządu Kazimierza Marcinkiewicza, a nawet pomagając mu ten rząd tworzyć, miałem razem z nim nadzieję, że wszystko da się jeszcze posklejać. To się dzisiaj wydaje dziwne, ale wtedy kandydowanie z list PO czy PiS było często wyborem towarzyskim, a nie politycznym, bo oczekiwanie, że stworzymy trwałą koalicję było powszechne. Na przykład moją pierwszą nominacją wice-ministerialną w MON, za aprobatą braci Kaczyńskich, był kandydat PO w tamtych wyborach, generał Stanisław Koziej. Zresztą sama moja nominacja do rządu była pewnym ukłonem wobec PO, wobec tego "zbioru wspólnego" między PiS a PO. Nie uważam więc, bym to ja sam ewoluował ideowo, czy nawet politycznie - po prostu zniknął ten zbiór wspólny, a partie poszły w przeciwnych kierunkach… Dzisiaj widzimy, że różnice psychologiczne i cywilizacyjne między nimi były znacznie głębsze, niż nam się wtedy wydawało.

Teza o "różnicy cywilizacyjnej" znów zbliża nas jednak do watahy. Jak zdefiniowałby pan tę różnicę cywilizacyjną między PiS a PO?
Nasuwa się tu określenie, które obaj pewnie pamiętamy z innej epoki - dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy. Uważam, że patriotyzm w dzisiejszych czasach polega na budowaniu instytucji, budowaniu siły państwa, inwestowaniu w naród, w kraj, a nie na prowadzeniu manichejskich wojen motywowanych głównie własnymi urojeniami. Był czas walki, gdy każdy z nas robił to, co mógł, a teraz jest czas pokoju, który wymaga innej wrażliwości, innych metod i innego temperamentu. Ludzie zapiekli w czasie walki, w czasach pokoju raczej się nie sprawdzają… Generalnie w Europie Wschodniej większość dysydentów słabo zdała egzamin pokoju. Ale są też przypadki patologiczne, gdy pod hasłami ultrapatriotycznymi można wyrządzić państwu olbrzymie szkody. Ja nie godziłem się z podejściem zakładającym, że państwo polskie jest terenem podbitym, na którym należy niszczyć ludzi, niszczyć instytucje i wszystko budować od nowa na zgliszczach.

Ostatecznie PiS dzięki twardości Jarosława Kaczyńskiego istnieje dłużej niż jakakolwiek partia z epoki Konwentu św. Katarzyny. I ma swoje 20, a może nawet 30 procent poparcia.
Ale mam wrażenie, że z każdym miesiącem staje się coraz większym anachronizmem. Staroświecka lokalność doświadczenia życiowego przywódców PiS czyni ich coraz bardziej różnymi od zwykłych Polaków, którym zagranica po prostu spowszedniała.

Teraz demaskuje się pan już nawet nie jako pół-Polak, ale wręcz ćwierć-Polak. Dlaczego dumny Sarmata ma znać zagranicę, mówić po angielsku?
Sarmaci mówili po łacinie, dzięki czemu mieli dostęp do intelektualnego obiegu Europy, a co zamożniejsi kształcili dzieci we Włoszech i Francji. Znakomici Polacy epoki renesansu, jako Europejczycy pełną gębą, mieliby dziś przechlapane… Jesteśmy dumni z Kopernika, a on kształcił się bodajże w Padwie i nie mówił specjalnie dobrze po polsku. W moim królewskim mieście Bydgoszczy w średniowieczu znaczący procent radnych stanowili Niemcy, Szkoci i Włosi, bo widocznie tu, w Polsce, mieli lepiej. W MON zamieniłem portrety byłych szefów ministerstwa na ścianie przedsionka do sekretariatu na obrazy naszych znamienitych dowódców. I jak się popatrzy na tych znamienitych dowódców - zaczynając od Litwina Jagiełły przez Węgra Batorego, amerykańskiego generała Kościuszkę, francuskiego marszałka Poniatowskiego, Brytyjczyka Andersa i paru innych - to jakby tych wszystkich z parantelami międzynarodowymi wyciąć, niewiele by zostało. Chodzi o to, że kiedy byliśmy silni, mieliśmy zdolność do przyciągania i asymilowania. Kiszenie się w plemiennej czystości byłoby jeszcze jedną spuścizną czasów klęski, pogrobowym zwycięstwem Hitlera i Stalina.

Jest taki syndrom, nad którym sam Jarosław Kaczyński czasami panuje, ale dla polskiej prawicy on jest zabójczy: to syndrom ludzi, którzy tak długo przegrywali, że zaczęli traktować klęskę jako jedyną gwarancję własnej uczciwości i profesjonalizmu. Mnie kiedyś przedstawiono Targalskiemu i zaczęliśmy korespondować internetowo. Pewnego dnia nie mogłem mu odpowiedzieć, bo nie było mnie w domu przez kilka godzin. Wróciłem i znalazłem ciekawą historię korespondencji. Kiedy w ciągu godziny nie otrzymał odpowiedzi na mail, wysłał następnego z pytaniem: "Nie odpowiada mi pan, czyżby Michnik już pana zdyscyplinował?". Potem w ciągu paru godzin dostałem jeszcze ze trzy takie maile, a około 23.00 uznał mnie już za zdrajcę. Kaczyński używa wielu takich ludzi. To samobójstwo dla polityka, który chce wygrywać.

Najgorzej jest jednak, gdy ludzi o tego typu wrażliwości i temperamencie bierze się do najczulszego miejsca w państwie, czyli do służb specjalnych, gdzie naprawdę trzeba mieć dystans, nie wolno podlegać poetyce wiedzy tajemnej i czarowi służb…

Reklama

Podczas ostatnich obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego wystawiano sztukę pod grafomańskim tytułem "Hamlet 44", gdzie po opadnięciu kurtyny chór skandował ze sceny "Hańba żyjącym!". Podoba się panu taki model patriotyzmu?
Są u nas tacy, którzy zabiegają o sukces moralny, czyli klęskę i tacy, którzy uważają, że normalną polityką jest dążenie do sukcesu zwykłego. Przyznam, że od paru lat nie chodzę na rocznice Powstania Warszawskiego. Przestałem, zanim jeszcze te obchody skandalicznie upolityczniono. Zawsze chce mi się płakać nad daremną ofiarą tylu niewinnych ludzi. Natomiast cieszę się, że z roku na rok coraz bardziej widowiskowo obchodzimy 15 sierpnia, czyli rocznicę sukcesu zwykłego. Proszę zauważyć: dziesiątki filmów dokumentalnych i fabularnych o Powstaniu Warszawskim i ani jednego filmu fabularnego o zdarzeniu, które miało nieporównywalnie większy wpływ na losy Europy. To jest brzemię narodu, który ponosił głównie klęski. A niektórzy politycy jeszcze chcieliby go w tej traumie umocnić.

Lech Kaczyński powiedział po wyprawie do Tbilisi, że czuł się tam tak dobrze jak w Polsce w latach 80., które były przecież dla Polaków najgorszym okresem - czasem upokorzenia, braku narzędzi uprawiania polityki, rozpadu społecznego... Skąd te jasne wspomnienia?
To jest tęsknota za brakiem odpowiedzialności, za działalnością, która jest moralnie czysta, ale zarazem niepolityczna w tym sensie, że nie trzeba kalkulować. Jak się ma 100 procent racji moralnej, to polityka jest zbędna. To zwolnienie z odpowiedzialności jest paradoksalnie częścią, a może samym rdzeniem syndromu postkomunistycznego, bo przecież wielu ludziom wolność gospodarcza i polityczna doskwiera nie dlatego, że im się absolutnie czy relatywnie obniżyła stopa życiowa, tylko dlatego, że teraz trzeba brać odpowiedzialność na siebie. Ale ma to wpływ także na bieżące wydarzenia. Pan prezydent słusznie powiedział, że jego wyprawa do Tbilisi była partyzantką. Tylko że wojnę partyzancką prowadzi się dopiero wtedy, gdy przegrało się kampanię regularnym wojskiem. Partyzantowi może się wydawać, że to on - dlatego, że napadł na jakiś posterunek - zmienił bieg batalii czy wojny. Wojna partyzancka ma swoje miejsce w historii wojskowości (sam na kilku wojnach partyzanckich byłem), ale nie powinna być normą. Tym bardziej, że wojna partyzancka wiąże się z proporcjonalnie większymi stratami wśród ludności cywilnej.

A może my jesteśmy już narodem po politycznej śmierci. W polskim sejmie pracują tylko komisje śledcze, a prawdziwą politykę będą za nas uprawiać Niemcy, Rosjanie, Amerykanie... Więc możemy sobie zupełnie niewinnie i estetycznie marzyć o masakrze, jak Lech Kaczyński czy Jarosław Marek Rymkiewicz.
Jesteśmy ofiarami jeszcze głębszego fałszywego przekonania, że zwyciężyć prawdziwie i po polsku można tylko aktami heroizmu. To mit, bo tak naprawdę przez ostatnie 300 lat Polska prawie wszystkie swoje starcia wojskowe przegrywała, a wygrywała właśnie grając dyplomacją i mądrym kompromisem. Zapadł mi w pamięć doskonały artykuł w "Rzeczpospolitej" sprzed paru lat na rocznicę powrotu Piłsudksiego z Magdeburga. W podręcznikach historii wszyscy uczyliśmy się o rozbrajaniu Niemców w Warszawie. Tymczasem okazuje się, że jeżeli coś takiego w ogóle miało miejsce, to było marginalnym incydentem. Tak naprawdę Piłsudski, jako niemieckojęzyczny socjalista, dogadał się z niemiecką radą żołnierską miasta Warszawy i za słowo honoru, że będą mogli wrócić do Rzeszy, nie tylko uwolnił Warszawę od 80 tysięcy Niemców, którzy mogli bez trudu zgnieść nasze aspiracje niepodległościowe, ale jeszcze skłonił ich do pozostawienia nam całej broni, która się potem przydała. No i oni pojechali do Berlina, robić tam rewolucję. Ja o tym wszystkim nawet nie wiedziałem, zanim nie przeczytałem tego artykułu. Czyli nawet jak zrobiliśmy coś racjonalnego, to nie mamy szans się o tym dowiedzieć, bo się fiksujemy na tym, że paru zapaleńców wyszarpało karabin jakiemuś patrolowi. Co było głupie, bo mogło zniweczyć umowę, którą mądrze wynegocjowano. Wolimy chwalić się klęskami, takimi jak wojna obronna 1939 roku - byle były wystarczająco spektakularne. Obłęd.

Wedle paragrafu "Hańba żyjącym!" ma pan na swoim koncie zbrodnię poważniejszą niż ten mały realizm polityczny. Zawsze pan przeżywa. Przeżył pan emigrację, która dla większości była katastrofą i deklasacją. A pan nawet na tym zyskał...
Bo przecież wedle schematu z czasów niewoli prawdziwy patriota powinien być ofermą życiowym… Osobiście bliższe jest mi arabskie powiedzenie, że wstyd jest być zamożnym w kraju źle rządzonym, a biednym, w kraju dobrze rządzonym. A wracając do emigracji, to pomogła mi legenda "Solidarności". Polak był wtedy w Oxfordzie zwierzęciem egzotycznym, ale sympatycznym. Więc to, że na przykład w Oxford Union organizowałem debaty na temat stanu wojennego, okupacji Afganistanu, budziło zaciekawienie. W dodatku dysponowałem dwoma atutami: miałem 20 lat, czyli idąc na studia w Anglii byłem rówieśnikiem moich rozpoczynających studia kolegów, zaczynałem tak, jak oni, nie wypadłem z cyklu edukacyjnego. A dwa, mówiłem dobrze po angielsku, byłem przed wyjazdem olimpijczykiem z angielskiego na szczeblu krajowym.

Podejrzana łatwość adaptacji.
Ta podejrzliwość naszych superpatriotów wobec Polaków z doświadczeniem zagranicznym jest wyrazem ich małej wiary w siłę polskiej tożsamości. Proszę zauważyć, że dla nacjonalistów pół-Polak, pół-Żyd jest zawsze całym Żydem. A ja do Polski wróciłem w pierwszym momencie, w którym mogłem, to znaczy w sierpniu ’89 roku. 4 czerwca 1989 roku byłem jeszcze w Angoli i z serwisu światowego BBC dowiedziałem się, że "Solidarność" zwyciężyła w wyborach. Jeszcze poprzedniego dnia szedłem spać w nastroju: my tu razem z UNITĄ walczymy z komuną. A tu nagle myślę: co ja robię w środku Afryki? Prosto z Angoli wróciłem do Londynu, z Home Office wydobyłem mój stary paszport, zamieniłem go w konsulacie na polski konsularny i w pierwszych dniach sierpnia już byłem w kraju.

W Warszawie były wtedy trzy obozy: postkomunistyczny, centrolew solidarnościowy i prawica, wówczas wałęsowsko-olszewicko-kaczorowa. Dlaczego trafia pan do tego trzeciego obozu i co pan tam znajduje?
Zanim jeszcze poznałem to powiedzenie, już zgadzałem z Thomasem Jeffersonem, że drzewo wolności trzeba podlewać krwią tyranów i patriotów. A wtedy uważałem, że 45-letniej traumy nie można tak po prostu zamieść pod dywan, że musi być moment katharsis, moment zwycięstwa i tańców na ulicy. Ekipa okrągłostołowa to nam odebrała. Gdybyśmy wtedy kilku komunistom, z Urbanem i paru generałami WRON na czele, zrobili sądy doraźne… Gdybyśmy w akcie patriotycznego uniesienia choćby zburzyli Pałac Kultury, to byśmy mieli lata 90. w zupełnie innej atmosferze społecznej. Właśnie dlatego głosowałem na Lecha Wałęsę i popierałem wylansowane przez Jarosława Kaczyńskiego hasło przyspieszenia.

Bardzo kombatanckie wyznanie, jak na człowieka, który 2 lata temu bronił przed Macierewiczem i Kaczyńskim Dukaczewskiego i oficerów WSI.
Nie chce mi się już dementować bzdur o mojej rzekomej słabości do człowieka, którego usunąłem z funkcji i z wojska - tyle że bez cyrku. Widuję go raz do roku na raucie w ambasadzie USA z okazji Dnia Niepodległości. PiS ma hopla na jego punkcie, ale póki co, to on wygrywa procesy z Macierewiczem. Natomiast rzeczywiście coś, co mogło być słuszne na początku lat 90., niekoniecznie miało sens 15 lat później. Będąc w MON w 1992 roku przygotowywałem (w tajemnicy nawet przed własnym sekretariatem) listy oficerów wojska polskiego z ich charakterystykami - po to, żeby była możliwość przeprowadzenia weryfikacji kadr. Na początku lat 90. w przypadku ludzi wywiadu wojskowego czy nawet cywilnego można było mieć uzasadnione podejrzenia, jak się zachowają w nowej Polsce. A przypominam, że ’92 rok to jest kilka miesięcy po puczu Janajewa, czyli jest to czas, kiedy niektórzy w Polsce jeszcze myśleli, że to wszystko może się odwrócić. Ale przez następnych 15 lat ci ludzie sami się zweryfikowali. W międzyczasie np. niektórzy z nich - jak ambasador Krystosik - życiem ryzykowali jako polscy dyplomaci w Bagdadzie. Albo Edward Pietrzyk, były dowódca Wojsk Lądowych po dwóch sowieckich uczelniach, a potem ambasador w tym samym Bagdadzie, gdzie ledwie uszedł z życiem w ataku terrorystycznym… W MON, za czasów PiS wyrzuciłem niedobitki starej gwardii: 180 oficerów WSI i 14 attache - wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek ze szkoleniami GRU. Średnia wieku w WSI w momencie rozpoczęcia likwidacji wynosiła 35 lat! Dzisiaj PiS próbuje na tym budować moją czarną legendę, ale wtedy Macierewicz w pierwszych dniach urzędowania miał pretensje, że nic dla niego nie zostawiłem. Natomiast byłem przeciwny szaleństwom, czyli na przykład odsuwaniem od karier marynarzy, którzy mieli w papierach kurs w ZSRR dlatego, że odebranie nowego okrętu ze stoczni radzieckiej wiązało się z trzymiesięcznym kursem jego obsługi. Moim zdaniem represjonowanie takich ludzi było zwykłą ideologiczną głupotą i to była ta różnica cywilizacyjna między…

…panem, a watahą?
Jeśli upiera się pan, by używać tego wyrażenia w niezamierzonym znaczeniu, to tak.

Na ile do "dorżnięcia watahy" popchnęło pana to, że na przykład pański następca minister Szczygło mówił publicznie, że ma pan tak świetny wizerunek, jak modelka na wybiegu.
U nas mniema się, że jak ktoś jest dowcipny, to musi być niepoważny, a jak kulturalny, to mięczak. A ja trzymałem nerwy na wodzy i nie szukałem wrogów. W Polsce jest tyle pracy do wykonania, tyle dziedzin życia gdzie można zrobić coś pozytywnego!

Na stanowisku urzędnika państwowego, czy premiera lub prezydenta? Jest pan przez wszystkich podejrzewany o ukrywanie nadmiernych ambicji, noszenie w plecaku buławy... Za to pana skasowali Kaczyńscy.
W każdym normalnym kraju stanowisko szefa MON czy szefa MSZ jest gigantycznym sukcesem, ukoronowaniem politycznej kariery. Największą ambicją polityka powinno być to, aby został zapamiętany jako dobry minister i napisał ciekawe pamiętniki. Inaczej myśli właśnie wataha, gdzie każdy, ledwo wychyli się z buszu, już marzy o poderżnięciu gardła liderowi. Być może rzeczywiście każdy sądzi po sobie.

Czy jest pan osobą lojalną? Bo jeśli Polska to Kaczyńscy, pan Polskę zdradził. A jeśli Polska to Tusk, też ma pan zamazaną biografię.
Uważam się za osobę bardzo lojalną: wstąpiłem do ROP z lojalności wobec Jana Olszewskiego, a potem wspierałem Mariana Krzaklewskiego długo po tym, gdy inni stracili wiarę w jego szanse prezydenckie. W klubie senatorskim PiS też byłem do końca kadencji, mimo że przez cały czas wesoła ferajna ministra Macierewicza prowadziła akcję inwigilacyjną przeciwko mnie. Natomiast uważam, że przekleństwem cywilizacji postsarmackiej jest reguła sitwy, to znaczy sposób samoorganizacji polegający nie na wierności ideom tylko mechanizmom typu ja z Adasiem i Piotrusiem przeciwko Krzysiowi i Tomkowi.

A inna lojalność, zwana u nas ideową? Uznajemy, że Polska to najbardziej wysunięty przyczółek Ameryki, której bronimy przeciwko lewactwu, relatywizmowi itp., a zwolennicy Unii Europejskiej to zdrajcy Ameryki i Polski. Ta lojalność ma swoje subtelności: prawdziwi Polacy głosują, przynajmniej w wyobraźni, na McCaina, podczas gdy wrogowie Polski na Obamę. I tutaj też jest pan niewyraźny.
Zauważyłem, że niektórzy nasi komentatorzy nie traktują Stanów Zjednoczonych jako naszego sojusznika, lecz odwrotnie: Polskę uznają za jakiś trybik w wewnątrzamerykańskich rozgrywkach. Akurat znam Johna McCaina chyba lepiej od wszystkich tych, którzy taką tezę prezentują razem wziętych, ale do głowy by mi nie przyszło, żeby Polska miała zadrażniać sobie stosunki z senatorem Obamą w sytuacji, gdy Obama też ma szanse na zwycięstwo. Relacje Polski z Unią Europejską i ze Stanami Zjednoczonymi będą za naszego życia najważniejszymi relacjami, jakie Polska ma. I musimy prowadzić z tymi potężnymi podmiotami racjonalną grę, a nie wyobrażać sobie, że Polska może - poświęcając swoje wymierne interesy - zasadniczo je zmienić. W sensie gospodarczym i cywilizacyjnym Unia Europejska jest dla nas ważniejsza, ale w sensie bezpieczeństwa to Stany Zjednoczone są nadal dostarczycielem bardziej realnych gwarancji. Absolutyzm w stawianiu na tych czy tamtych byłby więc z polskiego punktu widzenia jakimś nierealistycznym fanatyzmem.

Jednak dla wielu ludzi - nawet dla pana - przejście od Olszewskiego do AWS czy od Kaczyńskiego do Tuska jest mniejszą zdradą niż przejście z American Enterprise Institute na pozycje człowieka, który drażni się z Amerykanami i mówi, że to Unia Europejska będzie kiedyś imperium, w które powinniśmy inwestować.
To też bzdura, bo w AEI odpowiadałem właśnie za relacje z Europą i byłem tą osobą, która Amerykanom tłumaczyła, że Unia Europejska to nie NAFTA, że ona zaczyna wykształcać pewną tożsamość. Moją rolą było zapraszanie Europejczyków do Waszyngtonu i zabieranie ważnych Amerykanów na konferencje i spotkania w Europie, czyli sklejanie Zachodu w momencie największych tarć między Europą i USA. Ostatecznie, mimo własnego sceptycyzmu co do Iraku, broniłem też publicznie decyzji o posłaniu tam naszych żołnierzy. Bo to były decyzje polskiego rządu, nawet jeśli rządu SLD. Ale pracując w AEI podkreślałem, że zamierzam wrócić do kraju, że jestem polskim politykiem. I trochę mnie dziwi, że ktoś mógł domniemywać, że po wsze czasy miałbym zgadzać się z każdym stanowiskiem negocjacyjnym administracji Busha… Stany Zjednoczone są krajem nam przyjaznym, ale prawicowe akty strzeliste bezwarunkowego oddania się Ameryce są oparte na przekonaniu podlotka, że im bardziej będzie się kochać swego idola, tym większa jest szansa na to, że on to uczucie odwzajemni. Tymczasem patrząc na świat z perspektywy waszyngtońskiej, gdyby Polska jutro zapadła się pod ziemię, większość Amerykanów ledwie by to zauważyła.

W czasie negocjacji dotyczących tarczy antyrakietowej mówiono, że odbija sobie pan na Amerykanach upokorzenia doznane podczas pracy w Ameryce. Można to było usłyszeć prywatnie od pana dawnych neokonserwatywnych znajomych z AEI, a publicznie od Jarosława Kaczyńskiego.
AEI to fantastyczna instytucja, coś jak elitarny oxfordzki college, tyle że tuż przy centrum decyzyjnym supermocarstwa. Byłem tam szczęśliwy. Ale powiem coś, co ci ludzie, o których pan mówi, może zrozumieją za 10 lat, a co w międzyczasie ostatecznie mnie w ich oczach pogrąży. To właśnie w Waszyngtonie po raz pierwszy poczułem się Europejczykiem, to znaczy wykształciłem w sobie ten dodatkowy poziom tożsamości. Bo słyszałem z ust niektórych amerykańskich kolegów tyle uprzedzeń wobec Europy, że nie mogłem nie zareagować tradycyjną polską przekorą. Ileż można wysłuchiwać, że jesteśmy kontynentem leni i antysemitów, stetryczałą Eurabią?

Czemu ludzie, którzy wszystkich innych nazywają targowiczanami i ponoć opowiadają się za absolutną suwerennością Polski, jak zaczyna być mowa o Ameryce, mówią: "Nie targujmy się", "Nie patrzmy na to po kupiecku, bo to jest wspólnota wartości"?
Osobowości autorytarne wśród naszych partyjnych liderów często odczuwają potrzebę patrona, który w razie czego przywróci ich władztwo nad rewirem. W dyskusjach na temat tarczy często odnosiłem wrażenie, że niektórzy nasi politycy chcieliby mieć taką polisę ubezpieczeniową od własnej nieodpowiedzialności. "Będziemy mieli tarczę, to możemy sobie pofolgować wobec Rosji, bo nawet jeśli przeszarżujemy, to Amerykanie i tak nas będą musieli ratować." Boję się takiego myślenia, bo oparte jest ono na założeniu, że można zaszantażować supermocarstwo, by zachowało się w określonych okolicznościach zgodnie z naszymi życzeniami. Tymczasem w stanie natury, jakim w dużym stopniu nadal jest sfera stosunków międzypaństwowych, "silniejsi robią to, co chcą, a słabi to, co muszą". Gdy myślę o naszych sojuszach mam przed oczyma archiwalny film z radosnych manifestacji, jakie warszawiacy zgotowali przed ambasadami Wielkiej Brytanii i Francji, gdy kraje te wypowiedziały wojnę Hitlerowi. I nie chcę, byśmy znów kiedyś byli jak ci wiwatujący. Sojuszników trzeba sprawdzać i testować. Póki co, te testy nie wypadają przekonująco.

Czy w czasie rokowań dotyczących tarczy Amerykanie wykorzystywali polskie podziały polityczne?
Niektórym w Polsce się wydawało, że prowadzą wielką grę, a tak naprawdę byli rozgrywani negocjacyjnie. Przecież jeżeli Prezydent Stanów Zjednoczonych mówi, że Polska dostanie "fair deal" to nie wypada tego kwestionować patrząc w papiery na faktyczną ofertę, prawda? Amerykanie świetnie rozpoznają psychologiczny typ zakompleksionego, niby twardego frajera. Proszę się zastanowić, jakie było faktyczne znaczenie osławionych pytań prezydenta o Rona Asmusa w rozmowie, której ujawnienie było zresztą dla mnie niemiłym zaskoczeniem. I nie chodzi tu wcale o to, czy pytania te był tajne czy nie, bo to rzecz poboczna. Wręcz przeciwnie, pan prezydent deklarował, że nagrywa mnie po to, by w razie fiaska negocjacji postawić mnie przed Trybunałem Stanu, a więc taśmy miały być użyte publicznie. Utajniono je dopiero później, zapewne ze wstydu.

*Radosław Sikorski, ur. 1963, polityk, dziennikarz, senator VI kadencji, minister obrony narodowej w latach 2005 - 2007, od listopada 2007 roku minister spraw zagranicznych. Na początku lat 80. był działaczem opozycji demokratycznej. Później wyemigrował na Zachód, ukończył studia w Oksfordzie i pracował jako korespondent prasy brytyjskiej w Afganistanie, Angoli i Jugosławii. Autor m.in. książki "Prochy Świętych - Podróż do Heratu w czas wojny" (2002). W "Europie" nr 212 z 26 kwietnia br. opublikowaliśmy debatę z jego udziałem "Czy Ameryka jest sojusznikiem Polski?".