Za kilka dni ruszy prawdziwy bożonarodzeniowy festiwal: jasełka multimedialne, grupa teatralna z Ukrainy, kolędy. I może (tak jak to się już kiedyś zdarzyło) Palikot znów stanie w oknie, by popatrzeć na zebranych. A potem otworzy okiennice swej zabytkowej kamienicy, wychyli głowę i majestatycznie pomacha do ludzi. Niczym Jan Paweł II.
To oczywiście musiałoby zakrawać na absurd, nie ten poziom, poseł to poseł, jak - mając taki autorytet - można komuś majestatycznie machać? Palikot i papież?
Owszem, Palikot zawsze miał spore ambicje. Nieraz mawiał znajomym, że mógłby zostać ministrem, na przykład ministrem kultury, że w zasięgu jest fotel premiera, a nawet prezydentura. Szczególnie fascynował go Berlusconi i jak dziecko cieszył się z porównań do magnata z Italii, który ma połowę mediów w kieszeni. (Tym chętniej inwestował w księgarnie i finansował prawicowy tygodnik, co nie przeszkadzało mu wzywać do koalicji z SLD). Nikt jednak nie pamięta, by porównywał się do duchownych. Ale kto wie? Może akurat z badań wyszło Palikotowi, że jakieś gesty warto by zrobić i z papieża ściągnąć?
Sondaż to podstawa
Ci, którzy pracują lub pracowali z posłem PO, są przekonani - tu nie ma żadnych przypadków. Wszystko jest wcześniej przebadane, skalkulowane i dopracowane. Trzeba tylko poczekać na odpowiedni moment, by osiągnąć efekt.
Palikot: "Wpadam na jakiś pomysł, dzwonię do różnych ludzi i pytam o zdanie. Opinie są bardzo różne, ja myślę i wyciągam wnioski."
Przez kilka lat współpracował ze specjalistycznymi agencjami i do dzisiaj korzysta z sieci zawartych wtedy kontaktów. Jest jedynym posłem, który niezależnie od kampanii wyborczych (na własny koszt i tylko dla siebie) co kwartał zamawia szczegółowe badania opinii publicznej i pyta o poglądy, ocenę zachowań (własnych i innych), sonduje nastroje. I szuka kolejnych tematów.
"Kiedy w maju tego roku nazwał o. Rydzyka szatanem i złodziejem, przypomnieliśmy sobie, że już dwa lata temu wyszło mu z badań, że dobrze w Rydzyka uderzyć, bo to się politycznie opłaca" - zauważa Dariusz Jedlina, były szef lubelskiej PO.
W styczniu na swym blogu Palikot zapytał, czy prezydent dużo pije. Antoni Mężydło, poseł PO, który wcześniej był w PiS, spotkał go kilka dni później: "I mówię mu: Janusz, przecież to nieprawda, znam Lecha i wiem, że nie ma z alkoholem żadnego problemu. A ten nic. Po kilku dniach znowu powtarzał te pytania."
Dlaczego?
"Nie wiem. Może brakuje mu już amunicji i sam jej sobie dostarcza."
Według najnowszych badań, jak twierdzi Palikot, jego nazwisko kojarzy aż 70 procent Polaków. Wyszło mu też, że w tzw. twardym elektoracie Platformy więcej entuzjastów mają tylko Donald Tusk i Stefan Niesiołowski.
A więc udało się. Wystarczyło tylko nauczyć się robić to show.
Jak to się robi w PO
Początek października - Polska akurat przygląda się kolejnej wojnie z PZPN, a raczej kolejnej porażce. Palikot prowadzi komisję Przyjazne Państwo. Wieczorem ma wystąpić w TVN 24.
Siedzi na posiedzeniu komisji i rozrysowuje na kartce: PZPN, Listkiewicz, Euro 2012, rozgoryczeni kibice, zabranie mistrzostw, straszne świństwo. Wychodzi mu świński ryj. Zleca asystentowi, by do wieczora znalazł potrzebny rekwizyt. I na ten sam wieczór zaprasza kilku posłów na kolację do dawnego Ambasadora, dziś Lemongrass.
Ze zdobyciem ryja jest jednak kłopot. Choć Lemongrass specjalizuje się w tajskim menu, zdesperowany Palikot w trakcie kolacji prosi miejscowych kelnerów o pomoc. Szukają.
Do towarzystwa dobija dwór: wicepremier Schetyna, minister sportu Drzewiecki, poseł Graś. Za chwilę ma się zacząć program z Palikotem, kelnerzy poprawiają obraz, jest z tym problem, bo w Lemongrass raczej nie ogląda się newsów. W końcu udaje się. Z ryjem też sukces. Palikot mknie do studia.
Głowa owinięta jest w papier, ale krew i tak ciurka na wykładzinę w studiu. Ktoś biegnie po talerz i Palikot może wejść na wizję. Najpierw okłada prezydenta, a potem stawia łeb na szklanym blacie i zapewnia, że to nie koniec gry: "Wysyłam to tym spoconym facetom z mafii PZPN-owskiej w skórzanych kurtkach z łańcuchami na szyi."
Dobrze wie, że to słowa trochę na wyrost. Łba nie trzeba nigdzie wysyłać - Listkiewicz siedzi w pokoju obok. Ale tego nie ma już w planie. W każdym razie poseł PO nie wręcza swego prezentu. Gdy mija Listkiewicza w przejściu, pyta tylko: "Dobry byłem?"
Szef PZPN syczy: "Ja będę lepszy".
Smród staje się nie do zniesienia, łeb ląduje w śmietniku, a Palikot wraca na kolację. Goście w zachwycie, wciąż na niego czekają, poza wszystkim ktoś musi uregulować rachunek za ten miły wieczór w Lemongrass.
Na czele polowania
I to jest właśnie Palikot? Bezmyślny żartowniś, wrzucający granat do szamba? Absolwent filozofii, z rozgrzebanym doktoratem z fenomenologii? Mecenas sztuki, zakochany w poezji Miłosza, któremu zawoził karton wódki Miłoszówki (prywatna edycja z butelkami z popiersiem poety z przodu i fragmentem jego wiersza z tyłu)? Milioner, który wszedł do polityki dla kaprysu? Posłuszny pies, spuszczany przez liderów PO z łańcucha, by odwrócić uwagę od doraźnych kłopotów i zagryźć wrogów?
A może po prostu ambitny, właściwie nader ambitny czterdziestokilkulatek, bez jakichś szczególnych poglądów, z wielkimi za to pieniędzmi, któremu nagle zamarzyła się prawdziwa władza? Chce wejść do pierwszego szeregu, a może nawet wyjść przed szereg i testuje teraz, czy marketingowe sztuczki i duża kasa wystarczą, by rzucić wyborców na kolana, tak jak wino musujące Dorato, którym zalał rynek prawie dwie dekady temu?
Andrzej Długosz, szef Cross Media PR, który swego czasu blisko z Palikotem współpracował, choć nie pochwala wszystkich jego zachowań, samą strategię ocenia wysoko: "Wybrał skandal jako metodę budowania swojej pozycji. Stał się antytezą Kaczyńskiego, bo zrozumiał, że opłaca się atakować prezydenta w imieniu dużej grupy ludzi, którzy nie mogą tego zrobić osobiście. Z punktu widzenia polityka ma fantastyczne wyniki."
Jeden z posłów Platformy: "On mówi to, co wszyscy u nas po cichu myślą".
Jeszcze kilka miesięcy temu natychmiast wzywano go na dywanik i grożono wyrzuceniem z PO. Dziś krytyka nie jest taka oczywista. Niby wciąż Palikot jest śmieszny, wciąż to raczej kategoria błazna, ale już trzeba się z nim liczyć. Nie jest psem, częściej sam staje na czele polowania. Zdarza się, jak z owym świńskim łbem, że płynie w głównym nurcie partyjnych wytycznych, ale większość akcji pracuje na jego własne konto.
Dlatego na spotkania z Palikotem przychodzi nie 30 dyżurnych zwolenników PO, lecz przynajmniej 300. Jego nazwisko zaczyna przebijać się w sondażach, na co normalnie politycy muszą pracować latami.
"Już nie jestem w stanie spokojnie przejść ulicą. Dostałem się do czołówki. Stałem się jednym z liderów" - cieszy się poseł PO.
Wino Dorato - hit!
Jeden z sąsiadów z poselskich ław ogromne aspiracje Palikota tłumaczy tak: "Ten człowiek w sposób niewiarygodny stał się w kilka lat milionerem. Może mu się wydawać, że skoro tamto mu wyszło, to zdoła zrobić wszystko. I nie dziwię się temu."
Z ubogiego studenta z Biłgoraja, któremu przyszły teść kupował pierwszy garnitur i parę przyzwoitych butów, wskoczył na listę najbogatszych Polaków. W nieco ponad 10 lat.
Zaczyna doktorat w PAN i dorabia, sprzedając deski z okolicznych biłgorajskich lasów. Potem handluje wszystkim, w końcu stawia na alkohol. Chadza wtedy, jak wspominają niektórzy, w kufajce i gumofilcach. "To było imponujące: młody, wykształcony człowiek tworzył firmy i zatrudniał ludzi w czasach, gdy wszystko padało" - ekscytuje się Henryk Wujec, były polityk Unii Wolności pochodzący z okolic Biłgoraja. Według internautów Wujec gorąco wspierał biznesy Palikota, bo sam był udziałowcem jego firmy. Ale nie ma na to dowodów - w dokumentach Palikotowych spółek nie ma po bytności Wujca śladu.
Rzutki biznesmen zaczyna zwozić cysternami wino z Włoch i tworzy u siebie rozlewnię. Wprowadza na rynek hit, musujące wino Dorato, w bardzo eleganckiej - jak na tamte czasy - butelce, oklejonej zagranicznymi napisami. Intuicja Palikota wydaje się celna, jego produkty zajmują coraz większą część alkoholowego rynku, do oferty dołącza kolejny przebój - szampan bezalkoholowy Piccolo.
Oprócz intuicji cechuje go ogromna pracowitość. Dla niego doba, mówią znajomi, liczy 36 godzin i na tyle rozpisane są zadania dla podwładnych. Biznes robi się poważny. Matka Palikota, która w jednej z jego spółek jest główną księgową, tytułuje go przy ludziach: "Panie prezesie".
Półtora miliona za twarz
Ściąga niemieckiego udziałowca, a sam zaczyna się interesować Polmosem w sąsiednim Lublinie. Za pośrednictwem spółki Jabłonna SA przejmuje państwową firmą.
To jedna z ostatnich decyzji rządu AWS już po przegranych wyborach, ale jeszcze przed przejęciem władzy przez nową ekipę. Kiedy Palikot zaczął spóźniać się z płaceniem rat, przyjrzano się bliżej tej transakcji. Pojawiły się opinie, że Palikot kupił Polmos właściwie głównie za pieniądze samego Polmosu.
Kontrolerzy NIK też nie zachwycili się tą prywatyzacją. Ocenili, że akcje Polmosu wyceniono absurdalnie nisko, a rozmaite ruchy przeprowadzone tuż po przejęciu spółki sugerowały wyprowadzanie pieniędzy przez jej nowego właściciela. Dokonując różnych transakcji, Polmos musiał korzystać z pośrednictwa innych spółek Palikota, musiał im nawet płacić za pomoc w zarządzaniu, choć miał własny, normalnie działający zarząd.
Sprawa trafiła do prokuratury, która teraz, we wrześniu tego roku, umorzyła postępowanie. Nie wiadomo, dlaczego. Prokuratura twierdzi, że nie może ujawnić uzasadnienia swej decyzji, bo nie jest ona prawomocna.
Nie ma jednak wątpliwości, że Palikot wiedział, jak zadbać o własny interes - gdy Polmos wchodził na giełdę, pojawił się w reklamówkach, zachęcając do kupowania akcji. Swoją twarz, wtedy twarz szerzej nieznanego biznesmena z Biłgoraja, wycenił na 1,5 miliona złotych. I naprawdę tyle od Polmosu dostał!
Najgorsza jest nuda
Zniechęca się do biznesu, gdy kolejny Polmos trafia już w inne ręce (była żona powiedziałaby, że się znudził, tak jak nudzi się wszystkim po jakimś czasie). Akurat dobiega końca ich rozwód. Palikot zdołał zapomnieć o gumofilcach. Ma też za sobą okres szlachecki, z którego najlepiej zapamiętano apaszki pod szyją, tweedowe marynarki z łatami na łokciach i ekscytujące polowania na głuszca.
Teraz smakuje sztukę. Włochy zwiedza z pewnym znanym kuratorem wystaw, który oprowadza go po najlepszych muzeach i uczy czytać najwybitniejsze dzieła kultury. Złośliwi twierdzą, że za to doradztwo i "kształtowanie osobowości" dobrze płaci. Wspiera lokalne inicjatywy, m.in. awangardowy teatr Gardzienice, gdzie poznaje drugą żonę.
Żyje raczej rozrzutnie. Jedna ze znajomych musi tłumaczyć się w urzędzie skarbowym z prawie 300 tysięcy darowizny, jaką jej ofiarował: "Mój konkubent traktował to jako kieszonkowe dla mnie na nieprzewidziane wydatki, a gotówkę wydałam na kosmetyki, bieliznę i środki higieny". On sam nosi teraz kolorowe marynarki, szokuje ekstrawagancją. Znajomych namawia: "Usiądź, coś ci przeczytam" i cytuje obszerne fragmenty Gombrowicza. Na zębach montuje aparat ortodontyczny. Szuka dla siebie miejsca.
Jest rok 2005. Może namawia go na to przyjaciel domu Bronisław Komorowski, którego zna od lat i z którym czasem poluje, a może sam na to wpada? W Lublinie jest akurat wakat - z Platformą żegna się Zyta Gilowska. Palikot wkracza do polityki.
Zwalniam pana
Wszystko jest starannie zaplanowane. Na rynku pojawia się książka Donalda Tuska - wstęp do kampanii prezydenckiej. Wydaje ją firma Palikota, a ten trafia na pierwsze miejsce lubelskiej listy. Do Lublina przyjeżdża ciężarówka z plakatami, które zawisną na niemal każdej ulicy - Palikot wstępuje do PO.
Wkłada w to całą energię. Spotkania rozpoczyna o 6.15 rano i kończy koło północy. Na biurku rozkłada notes, zapisuje każdą myśl. "Intelektem i pracowitością przewyższał wszystkich o głowę" - wspomina jeden ze współpracowników. I pieniędzmi. Partia, biedna jak mysz kościelna (żyła jeszcze wtedy z członkowskich składek), o takich sumach nigdy wcześniej nie słyszała, przynajmniej na poziomie Lublina.
Palikot wynajmuje w Kazimierzu hotel i organizuje medialne szkolenia. Zamawia sondaże, ściąga znanych socjologów, by tłumaczyli wyniki i trendy. Sam też chętnie stosuje się do wszelkich rad - jeździ po okolicy na targi i odpusty, w internecie zamieszcza deklarację majątkową, w prasie drukuje ogłoszenia.
Lokalnym działaczom rzuciło się wtedy w oczy kilka rzeczy: ogromne ambicje, bardzo wysoko zawieszona poprzeczka i przekonanie, że to właśnie on został powołany do tego, by walczyć o najwyższą stawkę. "Przyszedłem do polityki przynajmniej na osiem lat" - mówił na początku. Po dwóch miesiącach, stawiając wino z własnej winnicy, konkretyzował: "Będę jak Berlusconi".
Uwagę działaczy zwracało coś jeszcze - kompletny brak zrozumienia, jak w polityce funkcjonować. Dariusz Jedlina: "Nie znosił krytyki. Oponentowi potrafił powiedzieć: <Zwalniam cię>. Tłumaczyliśmy, że partia to nie firma. Nie rozumiał."
Nie musiał, miał poparcie centrali. Przeciwnicy odchodzili, Palikot zawsze wychodził na prostą.
Stał się lokalnym baronem, niby głównym rozgrywającym na lubelskim podwórku. Ale na jednym czy drugim szkoleniu nikt nie nauczy się, jak uprawiać politykę. W każdym razie szkolenia nie wystarczały. Potrzebny był talent albo doświadczenie, a tych Palikot z całą pewnością nie miał.
Dziecko we mgle
Niedziela, rok 2006. Palikot zaprasza działaczy PO do lubelskiego domu, każdego na inną godzinę. Każdemu mówi mniej więcej tak: "Ty jesteś w porządku, ale reszta to zero, karierowicze, spadkobiercy po Zycie Gilowskiej, a Gilowska wiadomo, to zaraz wyjdzie, TW Beata."
Nie wiedział, że prosto z jego domu rozmówcy idą na spotkanie z innymi zaproszonymi i wymieniają się informacjami. I śmieją się, że każdemu mówi to samo. Nie śmieje się tylko syn Gilowskiej, on nie chce w to uwierzyć. Ktoś wpada więc na pomysł, że nagra Palikota, by syn Gilowskiej sam to usłyszał.
Po kilku miesiącach wybucha afera z teczką ówczesnej wicepremier. Według Gilowskiej nagranie jest dowodem, że oskarżenia o współpracę z SB to efekt zaplanowanej akcji. Rzecz trafia do prokuratury, jednak Palikot wychodzi z tej wpadki cało. Tłumaczy się, że powtarzał tylko publiczne plotki.
Ale kolejne postępowanie prokuratorskie może być już bardziej dolegliwe. Dotyczy wpłat na jego kampanię wyborczą przez podstawionych ludzi. Były wiceszef lubelskiego PO Ireneusz Bryzek zeznał prokuraturze, jak do niego i znajomych podeszła na ulicy Joanna Mucha (wtedy pełnomocnik finansowy lubelskiej PO, dziś posłanka PO) z pytaniem, czy nie mogliby wpłacić pieniędzy Palikota na wyborcze konto Palikota. Oficjalnie miała to być darowizna od wyborców. Jeden ze znajomych się zgodził. Wtedy Mucha - twierdzi Bryzek - wyjęła z torebki gotówkę, przeliczyła odpowiednią sumę, razem weszli do banku i pieniądze zostały przelane.
Słoń w porcelanie
Polityczny debiut nie należał więc do udanych, ale co gorsza, sejmowe życie okazało się nie tak atrakcyjnie, jak powinno. Milioner z wielkimi aspiracjami przenosi się do sejmowej ławy i… tonie w tłumie anonimowych posłów. Nikt go nie zauważa, na nikim nie robią wrażenia jego pieniądze. Zakłada od czasu do czasu różową marynarkę, ale niewiele z tego wynika, z powodu jaskrawej marynarki do telewizji jeszcze się nie zaprasza. Palikot popada we frustrację.
Rozpoznawalność zerowa. Szacunek niewielki. Gdy na wyświetlaczu komórki widzi numer sekretarza generalnego partii, wzdycha do współpracowników: "Znowu będzie mnie opieprzał. Schetyna zawsze opieprza."
Nie rozumie jeszcze, że Platforma potrzebuje jego pieniędzy, ale nie potrzebuje kolejnego lidera. "Tyle zrobiłem dla Donalda i Platformy, że to ja powinienem być drugi, zaraz po Tusku" - mawia rozgoryczony.
I popełnia kolejne polityczne faux pas, tym razem na centralnym szczeblu.
Platforma wybiera nowy zarząd, Palikot kandyduje. Kilka dni wcześniej jego asystent (pamiętajmy - szeregowego posła, szefa regionu lubelskiego) wydzwania do szefów innych regionów. Zaprasza w imieniu Palikota, ale z upoważnienia Schetyny. Szefowie regionów uznają, że sprawa musi być ważna. Bez powodu nie wzywa się ludzi z drugiego krańca Polski. Każdy ma wyznaczoną godzinę, karnie stawia się w warszawskim mieszkaniu Palikota, ale jest spóźnienie, pod drzwiami prawdziwa kolejka. Goście porównują swe zaproszenia - już wiadomo, że na każdego przeznaczono pół godziny. Kto wchodzi, patrzy, a tam tylko Palikot, pyta o nastroje, wymienia uwagi. Po Schetynie nie ma śladu.
Szefowie regionów wściekli. Może z zemsty, może w wyniku innych okoliczności, w każdym razie nazajutrz Palikot przepada w głosowaniu.
Co gorsza, nadal niczego nie rozumiał, do ostatniej chwili był pewien zwycięstwa. Wyszedł z sali ze łzami w oczach i zniknął na kilka dni.
Pilot do dyspozycji
I czegoś się w końcu nauczył. Zmienił strategię. Postanowił, że sam zadba o siebie i sam siebie wypromuje. Wciągnął koszulkę z napisem "Jestem gejem", w telewizji pomachał silikonowym penisem. Równolegle rozszerzył dotychczasową ofertę cateringową dla wierchuszki PO.
Do warszawskiego mieszkaniu wstawia porządny telewizor, by czołówka PO mogła popatrzeć na Eurosport. Serwuje coraz lepsze wina, częstuje pierogami lepionymi przez gosposię, o których krążą legendy. Kiedy dwór chce jeść na mieście, proszę bardzo, VIP-roomy najlepszych restauracji otwierają swe podwoje.
Kiedy Tusk odwiedza Lublin, wita go komitet powitalny z Ritą Gombrowicz na czele. Na stół wjeżdżają owoce najlepszych winnic świata. Zabawa przednia, a gdy Tusk wstaje, bo musi wracać do stolicy, skąd rano ma samolot do Gdańska, gospodarz pyta: - Po co się spieszyć? Może polecisz rano z Lublina prosto do Gdańska? Mój pilot jest do twojej dyspozycji.
I jak tu takiego Palikota nie kochać?
W nowym Sejmie dostaje w końcu jakieś zadanie. Komisję Przyjazne Państwo.
Kompan od kieliszka
"Przyjazne Państwo to chyba raczej dla złodziei i to wysokiego lotu" - komentuje Maria Nowińska, była żona.
Palikot odszedł od niej z dnia na dzień, pozostawiając wyczyszczone konto i długi. Zanim wróciła do zawodu (jest lekarką), żyła z sum, jakie były mąż podawał przez kierowcę na dzieci. Równolegle zaczęli nachodzić ją ludzie, pokazując protokoły nieściągalności od komornika i licząc, że ona ureguluje długi byłego męża oraz jego współpracowników.
Rozpoczęła się seria procesów, która wytaczała również żona. Jeden z nich, o zniesienie samodzielnego zarządu ówczesnego męża nad ich wspólnym majątkiem, trwał trzy lata. Palikot (który dziś tak utyskuje publicznie nad przewlekłością postępowań sadowych) miesiącami nie pojawiał się na rozprawach, a sąd odrzucał wnioski Nowińskiej o zablokowanie decyzji przekształceniowych w spółce Jabłonna, którą zakładali za wspólne pieniądze. Przez ten czas Palikot wyprzedał wspólne akcje tajemniczym podmiotom (Nowińska jest pewna, że swoim spółkom, które założył w rajach podatkowych), ich wspólny udział w Jabłonnej skurczył się do 19 proc. Z majątku szacowanego na 120 mln zł pozostało zaledwie 20 mln zł. W efekcie tyle można było podzielić przed sądem.
Gdy Nowińska zawiadomiła sejmową komisję etyki o podejrzeniach wobec byłego męża, ta odpowiedziała, że nie ma odpowiednich narzędzi, by zająć się sprawą ("W końcu marszałek Komorowski to wierny kompan od kieliszka" - kpi Nowińska). Przed rokiem zawiadomiła więc prokuraturę, ale sprawa nie posuwa się naprzód. "Jeśli prokuratura odrzuca wnioski do banku o ujawnienie przepływów finansowych dotyczących Jabłonny i nie zabezpiecza odpowiednich dokumentów spółki, to czy zależy jej na wyjaśnieniu tej sprawy?" - pyta była żona.
I gorzko śmieje się z publicznego wizerunku posła: "Pan Palikot sprawia wrażenie niezależnego milionera, który nic nie musi i na wszystko może patrzeć z góry. Prawda jest taka, że on musi być posłem, bo to mu zapewnia parasol ochronny. W Polsce wymiar sprawiedliwości jest na usługach partyjnych."
Jeszcze pistolet na wodę
Na razie Palikotowi udaje się przykryć swe kłopoty z byłą żoną. Trzy dni po nagłośnieniu sporu odwrócił uwagę pytaniami o prezydenta i alkohol.
"Tych przykrywek uczono nas na szkoleniach, ale zawsze mówiono, by nie przesadzać, bo spowszednieją. Czy on już nie przesadził?" - zastanawia się jeden ze współpracowników Palikota. Według specjalisty od marketingu Eryka Mistewicza rezerwuar pomysłów, które mają odwracać uwagę, nie ma dna: "Nie rozrzucał jeszcze prezerwatyw z trybuny sejmowej? Nie strzelał do posłów PiS z pistoletu na wodę? No właśnie."
Na początku grudnia w programie Tomasza Lisa w TVP 2 widzowie w SMS-owej sondzie gremialnie (70 proc.) zapewnili, że nie wstyd im za Palikota. Wyniki Tuska, który wystąpił tam tydzień wcześniej, aż tak dobre nie były. To musi cieszyć, skoro jeden ze współpracowników zdradza: "Palikot uważa, że pieniądze i odpowiednia strategia mogą załatwić wszystko. Mówił, że skoro Tusk w trzy miesiące był w stanie zgubić wizerunek chłopca w krótkich spodenkach, który gania za piłką, i zaczął być postrzegany jako mąż stanu, to można zrobić wszystko. Zgubić ogon błazna, zatuszować aferę z żoną. Wypromować się na poważnego polityka."
"Mniej więcej za pół roku ludzie na własnej skórze odczują efekty pracy mojej komisji Przyjazne Państwo. Na pewno będą zadowoleni" - przewiduje Palikot.
Te rokowania mogą nieco przerażać - czy można zdjąć kostium pajaca i wejść w buty męża stanu? "Proszę sobie przypomnieć, jakie wyniki miał Lech Kaczyński w 2000 r. Były tak niskie, że sam zrezygnował. A pięć lat później wygrał. Polacy mają, niestety, krótką pamięć" - przypomina Paweł Śpiewak, były poseł PO, który z Palikotem działa w Biłgorajskim Stowarzyszeniu im. Singera.
Milioner jak słup
Tłumy na spotkaniach, dobre wyniki w sondażach - taki sukces przyszedł chyba nieco za wcześnie, tym bardziej że doświadczenia wciąż są zerowe. Można mieć wrażenie, że już jest się na szczycie, stracić czujność, chcieć kopnąć w kostkę albo uszczypnąć, by się odwinąć choć za część upokorzeń z niedalekiej przeszłości.
To był jeden z punktów Palikotowego cateringu. Dwór zaczyna biesiadę. Tego wieczoru Schetyna wypił więcej niż zwykle i zaczepiał kolegów. To chwycił kogoś za kark, to szarpnął czyjeś ramię… (Bez żadnych seksualnych podtekstów, zastrzegają nasi rozmówcy, atawizm w najczystszej postaci). Najbliżsi biesiadnicy znający ten zwyczaj są zwykle w gotowości, by niepostrzeżenie zmienić układ sił przy stole: wyjść gdzieś zadzwonić, zamienić kilka słów z towarzyszem z odległego kąta.
Może Palikot nie znał tego zwyczaju, a może mu nie przeszkadzał? W każdym razie panowie siedzą, debatują, polewają, a Schetyna zaczyna szarpać grzywę lubelskiego posła. Szarpie, czochra, a Palikot nic. Schetyna idzie dalej, poklepuje po twarzy, szarpie za włosy i za klapy marynarki. Palikot udaje, że nic się nie dzieje. Nawet nie drgnie, aż Schetyna znudzony sam wraca na miejsce.
Towarzysze wspominają ten incydent do dziś i wciąż nie mogą uwierzyć, co widzieli, w końcu to dorośli ludzie, każdy się jakoś szanuje. A Palikot, milioner z wielkimi ambicjami, pozwalał na wszystko, nawet nie mrugnął, jak słup.
Ale wygląda na to, że nie zapomniał. Gdy wywołał niedawno kolejny skandal - oskarżył prezydenta, że rzekomo powiedział do szefa BOR: "Won, gnoju!" - dorzucił, że o wszystkim słyszał od Schetyny.
Jak można się domyślić, Schetynę sypnął niechcący.