Wszyscy teraz oceniają występy poszczególnych kandydatów. Eksperci od mowy ciała wskazują kto miał zamkniętą pozę, kto otwartą, kto kupił wyborców niewerbalnymi zachowaniami. Politolodzy – kto wypadał najbardziej merytorycznie, a kogo zjadły nerwy.

Nie o zwycięzcach jednak miałem pisać, a o przegranych. Jesteśmy nimi my, wyborcy. Nie pamiętam bowiem tak brutalnej i agresywnej kampanii wyborczej jak ta. Polaryzacja sięgnęła zenitu i wylewa się z każdego zakamarka debaty publicznej. Od telewizji, po internet, aż po wiece jesteśmy zalewani mową nienawiści. Ktoś powie: cóż, tak wygląda polityka, to brutalna gra. Ja się z tym nie zgodzę. Kiedyś były normy, których politycy starali się nie przekraczać lub nie robili tego tak często. Dzisiaj? Pokazują, że nie ma żadnych granic.

Reklama

Przykłady z ostatnich dni można mnożyć. Film Agnieszki Holland wciągnięto w tę brutalną grę o mobilizacje elektoratu. Czy pamiętacie państwo żeby wcześniej minister sprawiedliwości porównywał film do propagandowych produkcji III Rzeszy? Albo żeby potem kwestionował postanowienie sądu zakazujące mu tego typu porównań do czasu wydania wyroku? No właśnie, ja też nie.

Są jednak znacznie świeższe przykłady, sprzed kilku godzin. Podczas debaty padały zdania „wszyscy na jednego, banda rudego” skierowane przez premiera do przewodniczącego największej partii opozycyjnej. Czy te w drugą stronę, od Donalda Tuska do Prezesa Rady Ministrów – „Morawiecki zasłużył na pseudonim Pinokio”.

Swoje dorzucił też współprowadzący debatę pracownik TVP Michał Rachoń. Najpierw nie pozwolił Donaldowi Tuskowi przywitać się z telewidzami i przeszedł szybko do prezentacji Mateusza Morawieckiego. Następnie zaś wystąpienie przewodniczącego PO z serii swobodnych okrasił komentarzem „a mnie się wydaje, że ta zadziorność byłaby na miejscu względem przywódców państw silniejszych od Polski, a nie względem dziennikarzy”.

Wracając jednak do tezy postawionej na początku tekstu – dlaczego to my jesteśmy przegranymi tej debaty? Dlatego, że ta mowa nienawiści nam spowszedniała. Kiedy politycy z każdej strony obrzucali się inwektywami ja tylko wzruszałem ramionami. „Kolejny dzień w biurze”. Nie powiedzieli w końcu niczego, co nie padłoby wcześniej w debacie publicznej podczas kampanii. I to jest przerażające.