Nie mamy zamiaru ograniczać dynamicznego rozwoju Chin. Możemy być przecież partnerami - mówił Obama do kilkuset chińskich studentów w Szanghaju pierwszym przystanku na mapie swojego chińskiego tournee. Już to spotkanie było dowodem, jak bardzo Obama liczy się ze swoimi komunistycznymi gospodarzami. Amerykanin mówił wprawdzie o korzyściach płynących z wolności internetu i pośrednio krytykował władze w Pekinie, które na potęgę cenzurują sieć. Jego słowa skierowane były jednak głównie do... amerykańskiej opinii publicznej.
Studenckie audytorium w Szanghaju było bowiem ściśle wyselekcjonowane, a chińskie władze kategorycznie odrzuciły możliwość telewizyjnej transmisji słów gościa z Waszyngtonu, co było praktykowane, gdy Państwo Środka odwiedzali poprzednicy Obamy Bill Clinton i George Bush. Wprawdzie państwowa agencja informacyjna Xinhua obiecała nadać wystąpienie w internecie, ostatecznie jednak na jej stronach zamieszczono jedynie... transkrypt słów prezydenta USA. Na dodatek już kilka tygodni temu Biały Dom skasował srównież spotkanie z izolowanym przez Chiny Dalajlamą. Zdaniem obserwatorów ta „delikatność” Amerykanów to najlepszy dowód, że dla administracji Obamy Państwo Środka stało się absolutnym priorytetem polityki zagranicznej.
- Ameryka i Chiny mają dziś po prostu cały szereg wspólnych interesów - mówi nam Francois Godement szef paryskiego Asia Center. Zwraca uwagę, że najnowszą próbką tego sojuszu była niedzielne chińsko-amerykańska blokada forsowanego przez Europę ambitnego planu walki z globalnym ociepleniem, który miał być przyjęty na grudniowym szczycie klimatycznym w Kopenhadze. To jednak dopiero początek.
- Stabilizacja międzynarodowych rynków finansowych, załatwienie sprawy coraz mniej poczytalnego reżimu północnokoreańskiego, polityka wobec Iranu, sięgający 22 mld dol. deficyt handlowy, czy posiadane przez Chiny wartych 800 mld dol amerykańskiech obligacji rządowych, których wykup mógłby zachwiać pozycją naszej waluty. To wszystko rzeczy fundamentalne dla Ameryki, których bez Chin nie uda się dziś nikomu załatwić - napisał we wstępniaku najważniejszy amerykański dziennik "New York Times".
Amerykanie zaczynają też rozumieć, że Chiny coraz mocniej niwelują ich polityczne i handlowe wpływy w Azji. Szególnie szeroim echem odbiła się niedawno w USA niekonsultowana decyzja Pekinu o budowie pierwszego chińskiego lotniskowca. W Waszyngtonie sytuacja już zaczyna kojarzyć się z ekspansywną politykę bismarckowskich Prus przed I wojną światową, która zachwiała europejską równowagą sił i doprowadziła do wybuchu pierwszego globalnego konfliktu w XX wieku.
Zdaniem ekspertów administracja Obamy dostrzega wszystkie te zagrożenia i zamierza zneutralizować je poświęcając Chinom jeszcze więcej uwagi niż jego porzednicy. W dyplomacji Obama jest pragmatykiem, co udowodnił choćby porzucając dla dobra stosunków z Rosją bushowski planu budowy tarczy antyrakietowej.
- Pekin też będzie chciał trzymać blisko coraz szerzej konsultując najważniejsze dla przyszłości świata sprawy z chińskimi towarzyszami – uważa Francois Godement. Nie brak jednak głosów, że Ameryka popełnia błąd niepotrzebnie tak bardzo boi się Chin. - Chińska gospodarka to wciąż ledwie jedna trzecia amerykańskiej. PKB na głowę mieszkańca jest czternaście razy niższy.
Różnica w potencjale technologicznym ogromna, a budżet obronny to relacja jeden do sześciu dla Ameryki. Na dodatek w czasie kryzysu nierównowaga handlowa się zmniejsza, a obligacje, kórych realizacja mogłaby zahwiać dolarem jest dla Chin jak bomba atomowa: można jej użyć tylko raz – czytamy w najnowszej obszernej analizie relacji chińsko-amerykańskich wpływowego magazynu The Economist. Londyński tygodnik doradza Waszyngtonowi więcej pewności siebie w stosunkach z chińskim smokiem. Obama jest jednak najwyraźniej innego zdania.