Ostatnie doniesienia ekspertów też nie polepszają nastrojów. Według najnowszego raportu Instytutu Roosevelta, kierowanego przez laureata Nagrody Nobla z ekonomii Josepha Stieglitza, Stanom Zjednoczonym grozi kryzys o wiele większy niż w 2008 r. Banki bowiem wcale nie zaniechały ryzykownych operacji, a rząd nie zreformował sektora finansowego. "Jeśli politycy nie potrafią zmienić tej sytuacji, czas wziąć sprawy w swoje ręce" - mówi Bob Coner z San Diego, specjalista od marketingu, który przystąpił do ruchu obywatelskiego oporu zwanego Tea Party, czyli bractwo herbaciane.

Reklama

Według badań Instytutu Badań Społecznych z Quinnipiac University podobnie postąpił już co ósmy Amerykanin. W całych Stanach Zjednoczonych pod flagą Tea Party powstają tysiące nieformalnych grup i małych stowarzyszeń. Nie mają jednego przywódcy czy zhierarchizowanej struktury. Umawiają w internecie - za pomocą Facebooka, Twittera i setek blogów. Podczas spotkań w kawiarniach, bibliotekach czy kościołach dyskutują i planują lokalne protesty. Ostatni sondaż CNN pokazuje, że do herbaciarzy należą głównie dobrze wykształceni mieszkańcy miasteczek, czyli przedstawiciele amerykańskiej klasy średniej, najbardziej sfrustrowanej przez masowe zwolnienia, niepewność finansową i ciężkie do spłacenia kredyty. Rozmiar niezadowolenia osiągnął ostatnio takie rozmiary, że obok Tea Party właśnie pojawiło się kolejne kanalizujące je ugrupowanie - Coffee Party, stronnictwo kawiarzy.

Wara od naszych pieniędzy

"Razem tworzą coraz gęstszą sieć oddolnego obywatelskiego buntu" - mówi politolog dr Darell West, dyrektor Badań nad Rządem w Brookings Institution. Wszystko wskazuje na to, że te ruchy społeczne o niepoważnych nazwach mogą poważnie wpłynąć na amerykańską politykę. "Demokraci i Republikanie już teraz szykują się do jesiennych wyborów, ale tym razem muszą uwzględnić w swoich kalkulacjach tę nową, trzecią siłę" - tłumaczy Peter A. Brown, komentator polityczny z Quinnipiac University. Bo choć według przeprowadzonych przez niego badań członkowie Tea Party mają poglądy zbliżone do republikańskich, może się okazać, że mocno osłabią zarówno Demokratów, jak i Republikanów. "Ten ruch może się stać dla nich całkiem poważnym wyzwaniem. Albo wręcz konkurencją" - dodaje.

Demonstracja siły herbacianych odbyła się w zeszłym tygodniu. Dzień przed głosowaniem nad forsowaną przez Baracka Obamę reformą zdrowia, która ma zapewnić ubezpieczenie społeczne 30 milionom Amerykanów, tysiące zrzeszonych w lokalnych stowarzyszeniach Tea Party zjechało do Waszyngtonu. Wykrzykiwali "Kill the bill" (Zabić przepis), wymachiwali transparentami "Chcemy sami dbać o swoje zdrowie", "Obama, nie jestem twoim bankomatem". Nikt nie miał wątpliwości, co sądzą o polityce obecnej ekipy Białego Domu. To zresztą nie pierwszy ich protest, powstali w 2009 r., ale tylko w ostatnich miesiącach dali o sobie znać już kilkadziesiąt razy.

czytaj dalej >>>

Reklama



Na Florydzie setki herbacianych protestowały przeciwko wydawaniu stanowych pieniędzy na nowy system szybkich kolei. "To kompletny bezsens. Spowoduje tylko zaciągnięcie długów, które spłacać będą jeszcze nasze dzieci" - tłumaczy Matthew Falconer, zwolennik Tea Party z Tampa. W Montanie dziesiątki herbacianych wyszły na ulice, żeby zmusić lokalne władze do większych oszczędności. "Dość łożenia na waszą rozrzutność" - wykrzykiwał Jay Anderson, założyciel Big Sky Tea Party. W Pensylwanii herbaciani urządzili dwudniowy piknik. Poprzebierani w koszulki z napisami "Wara od naszych pieniędzy" przechadzali się z kopiami konstytucji USA. "Nie potrzebujemy dyktatorów takich jak Obama, którzy ingerują w gospodarkę. Potrafiliśmy zbudować ustrój oparty na wolności jednostki. Potrafimy więc sami decydować, na co państwo powinno przeznaczać nasze pieniądze" - opowiada uczestnik akcji Marshall Smith z Hampton Roads Tea Party. Dzisiaj wszyscy herbaciani skrzykują się w internecie na kolejną falę protestów. Odbędzie się ona w całych Stanach 14 kwietnia w ostatnim dniu rozliczania się z zeszłorocznych podatków.

A wznoszone tam hasła nie będą przypominać niczego, co można usłyszeć podczas europejskich demonstracji. Kiedy w Europie lekarstwa na kryzys oczekuje się od państwa i protestuje przeciwko podnoszeniu wieku emerytalnego czy zbyt niskim pensjom dla pracowników budżetówki, Amerykanie chcą tylko jednego: żeby państwo przestało jakkolwiek w te sprawy ingerować. "Dla przeciętnego Amerykanina oznacza to bowiem tylko i wyłącznie podnoszenie podatków" - tłumaczą. Dlatego na forach internetowych zwolennicy Tea Party przerzucają się takimi postulatami: "Koniec dotowania upadających banków z naszych podatków", "Niech państwo nie dopłaca do produkcji samochodów", "Wara od naszych pieniędzy. Sami wiemy lepiej, jak je wydawać".

Luźno zrzeszeni w Tea Party nie chcą dopuścić, żeby państwo swoim nadmiernym interwencjonizmem doprowadziło do rozrostu administracji. Ich zdaniem to zabiłoby amerykańską przedsiębiorczość i zagroziło podwyższeniem federalnych podatków. "Rozumieją to jako zamach na najważniejszą wartość gwarantowaną im przez konstytucję, wolność jednostki" - tłumaczy dr Darrel West, politolog.

Bostońska herbatka bis

Nazwa ruchu Tea Party nawiązuje zresztą do wydarzeń, które stały się amerykańskim symbolem buntu przeciwko ograniczającym jednostkę przepisom. W XVIII wieku bostończycy zatopili brytyjskie ładunki herbaty w ramach protestu przeciwko cłom narzucanym im przez Wielką Brytanię. Doprowadziło to do ogłoszenia Deklaracji niepodległości i powstania Stanów Zjednoczonych. Ale słowo "tea" ma jeszcze jedno znaczenie. Jest skrótem od "Taxed enough already", czyli "Wystarczy już podatków", jednego z haseł herbacianych.

W USA każdy stan ma odrębne przepisy i obciążenia podatkowe, ale obywatele muszą też zapłacić progresywny podatek federalny.

Dla części Amerykanów wychowanych w tradycji "im mniej państwa, tym lepiej" już sam fakt dysponowania ich pieniędzmi przez rząd federalny w sposób, na który nie mają wpływu, jest problemem. W 1969 r. organizacja Posse Comitatus nawoływała wręcz do buntu przeciwko urzędom skarbowym i próbowała udowodnić, że federalny rząd działa nielegalnie. Nie przyniosło to skutku, ale inne amerykańskie ruchy antypodatkowe mogły się pochwalić sukcesami. W czasie kryzysu w latach 30. część Amerykanów podobnie jak dzisiaj twierdziła, że podwyższanie podatków, żeby tworzyć z nich miejsca pracy czy dotować upadające przedsiębiorstwa, to absurd. Biznesmeni lepiej zrobią to bowiem sami, bez pomocy urzędników. Powstało więc prawie trzy tysiące małych stowarzyszeń, których protesty doprowadziły do tego, że 16 stanów zmniejszyło podatki. Natomiast w latach 70. powstał ruch Tax Revolt. W Kalifornii jego członkom udało się zmusić stan do zmniejszenia podatków od nieruchomości. Gdy prezydentem USA został gubernator Kalifornii Ronald Reagan, podobne rozwiązania zaproponował na szczeblu federalnym. Amerykanie wierzą więc, że Tea Party też się uda doprowadzić do realnych zmian.

To dlatego, według badań CNN/Opinion Research Corporation, herbacianych finansowo wsparł już co dziesiąty mieszkaniec USA, a co trzeci popiera ich poglądy: mniej podatków i mniej interwencji państwa, a reszta sama się ureguluje.

Problem w tym, że resztę tych poglądów trudno zdefiniować. Część o kryzys, jaki dotknął ich kraj, obwinia nielegalnych imigrantów. Część nienawidzi rosnących w siłę Chin. Ale szczegóły różnią się w zależności od stanu czy nawet miasteczka. Wśród zwolenników Tea Party są więc na przykład przeciwnicy komunizmu, którzy obawiają się, że taki właśnie system chce zafundować im Barack Obama, przeciwnicy inwigilacji obywateli pod pretekstem wojny z terroryzmem, a nawet przeciwnicy politycznej poprawności, którzy o problemy USA oskarżają Afroamerykanów.

Mimo to, według Davida Barstowa, publicysty z The New York Times, jeśli wskaźniki ekonomiczne nie poszybują w górę, sympatia dla herbacianych będzie się jeszcze nasilać. A to oznacza, że amerykańską scenę polityczną czeka mocna polaryzacja. Na jej jednym biegunie stoi oskarżany o zbyt socjalistyczne podejście Barack Obama. Na drugim pojawią się zapewne bardziej radykalni niż dziś Republikanie. Być może będą to postacie z całkiem nowego rozdania, bo jak pokazują badania opublikowane ostatnio w The New York Times, aż 80 proc. Amerykanów uważa, że ich przedstawiciele z obecnej kadencji nie zasługują na reelekcję. Natomiast sondaż Wall Street Journal/NBC News wskazuje, że gdyby herbaciani zdecydowali się na start w wyborach, mogliby liczyć na spore poparcie. Już teraz 41 proc. respondentów przyznaje, że ma o nich dobre zdanie i tylko 24 proc. wyraża się negatywnie. W przypadku Republikanów i Demokratów te proporcje są dokładnie odwrotne (o Demokratach pozytywnie myśli 35 proc. badanych, negatywnie - 45 proc., u Republikanów to odpowiednio 28 i 43 proc.).

Na razie w ruchu herbacianych nie widać wyraźnych przywódców, ale część jego członków ma zamiar skorzystać z tej szansy. Tak jak Eric Odom, założyciel Tea Party z Chicago, który wręcz wyprasza przedstawicieli Partii Republikańskiej ze swoich spotkań. "Nie będą wchodzić do Kongresu na naszych plecach. Mieli szansę podczas obecnej kadencji, ale z niej nie skorzystali" - mówi Odom.

czytaj dalej >>>



Dawka kofeiny

Jednak politolodzy powątpiewają w sukces nowej siły politycznej. Poprzednie takie próby kończyły się w USA fiaskiem, jak choćby podczas recesji z początku lat 90. Ross Perrot próbował wówczas zrobić z Partii Reformatorskiej liczącego się gracza, ale choć przez jakiś czas prowadził w sondażach, wybory przegrał. Według Keating Holland, dyrektor biura badań opinii publicznej w CNN, to efekt jednomandatowych okręgów wyborczych. Wygrywa w nich ten kandydat, który zdobędzie najwięcej głosów. Jeśli do stałych graczy - Demokratów i Republikanów - na jesieni dołączy Tea Party, wzmocni tylko wynik Demokratów. Tego przeciwnicy Obamy nie byliby w stanie znieść. "Jeśli więc z kawiarni będą chcieli przenieść się do polityki, muszą wpłynąć na tych, którzy na tej scenie grają od zawsze" - tłumaczy Holland.

Już teraz herbaciani spuszczają z tonu i zamiast myśleć o założeniu nowej partii, zaczynają bliżej współpracować z Republikanami. Podczas ostatniego spotkania ruchu w Nashville owacjami na stojąco nagrodzono obecną tam Sarah Palin, znienawidzoną przez Demokratów byłą gubernator Alaski. Herbacianym najbardziej podobało się, gdy Palin oskarżyła obecnego prezydenta o kradzież pokoleniową.

Grupy wysyłają też lokalnym biurom Partii Republikańskiej listy z nazwiskami osób, które według nich powinny zostać odsunięte na drugi tor. Pogrzebali w ten sposób szanse Marka Stevena Kirka z Illinois (za udział w jednym z flagowych projektów Obamy, walce z globalnym ociepleniem za federalne pieniądze), Charliego Crista z Florydy (za popieranie pakietów stymulacyjnych) i Meg Whitman z Kalifornii (za przyznanie się, że jest fanką jednego z doradców obecnego prezydenta ds. środowiska). Poparciem mogą się natomiast cieszyć radykalni Republikanie. Na przykład ze Stowarzyszenia Patriotów, które opowiada się za ostrą polityką wobec imigrantów i abolicją rezerw federalnych, albo Ron Paul, libertarianin z Teksasu, który walczy o zminimalizowanie władzy rządu federalnego.

"Podzielam wściekłość na polityków, którzy nie potrafią wyciągnąć USA z ekonomicznego dołka. Ale obawiam się, że tak drastyczne poglądy, zamiast walczyć z tyranią, doprowadzą do zwycięstwa w wyborach jeszcze większego tyrana" - twierdzi Annabel Park, dokumentalistka spod Waszyngtonu, która postanowiła stworzyć alternatywę dla tych, którym ruch Tea Party wydaje się zbyt agresywny. Ale nazwy - Coffee Party - nie wybrała tylko w opozycji do herbaciarzy. Kawiarze mają być jak dawka kofeiny dla tych wszystkich, w których jeszcze nie obudził się duch społecznika. Annabel Park zaczęła od założenia profilu na Facebooku. Po paru tygodniach miała kilkadziesiąt tysięcy zwolenników.

Nad kawą debatują o tym samym co herbaciani. Tak samo jak oni mają dość deficytu w państwowych finansach i boją się podniesienia podatków. Tyle że w przeciwieństwie do herbacianych nie przekreślają wszystkich demokratów i nie mają zamiaru protestować ani nikomu grozić. Obawiają się, że ucierpi na tym demokracja. Chcą namówić polityków do współpracy, a przede wszystkim słuchania wyborców, bo według Park już dawno stracili z nimi kontakt. I zapomnieli, co to znaczy utrzymać dom, opłacić podatki i dzieciom studia. Park sądzi, że można to jeszcze odwrócić. Być może jednak podobnie jak u Tea Party skończy się to na typowaniu kandydatów w jesiennych wyborach.

A wtedy zamiast walki Demokratów i Republikanów będziemy obserwować gorące starcie pomiędzy zwolennikami kawy i herbaty.