"Rozumiem, że wszyscy są uwikłani w swoją własną politykę wewnętrzną. Ale potrzebujemy w Iraku wszystkich koalicyjnych partnerów. My, wolny świat, mamy jeszcze wiele pracy do wykonania" - mówił Bush w ekskluzywnym wywiadzie udzielonym australijskiej telewizji Sky News. Adresatem tego apelu był lider tamtejszej opozycji Kevin Rudd, który - jak pokazują wszystkie sondaże przedwyborcze - już w styczniu zastąpi konserwatystę Johna Howarda w fotelu premiera Australii.

Ten 49-letni lider Partii Pracy już od dawna zapowiada, że zaraz po przejęciu władzy opracuje plan wycofania liczącego 1600 żołnierzy australijskiego kontyngentu.

George Bush już zapowiada, że będzie próbował odwieźć premiera Australii in spe od tych zamierzeń. W tym celu spotka się z Ruddem i członkami jego gabinetu cieni już w nadchodzącym tygodniu. "Ja nie znam jego, on nie zna mnie. Musimy usiąść i porozmawiać. Być może uda się go przekonać, by nie podejmował zbyt pochopnych decyzji" - oznajmił Bush.

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. "Moje poglądy są przemyślane" - odpowiedział w jednym z wywiadów Rudd. "Prezydent Bush ma swoją wizję sytuacji, a ja mam swoją. Dałem to już Amerykanom jasno do zrozumienia w rozmowie z wiceprezydentem USA Dickiem Cheneyem. Bush nie usłyszy niczego nowego" - dodał. Kevin Rudd od miesięcy należy do najbardziej zagorzałych krytyków interwencji w Iraku.

Początkowo zarzucał rządowi hipokryzję i powtarzanie frazesów o posiadaniu przez Saddama Husajna broni masowego rażenia. A gdy kilka miesięcy temu minister obrony Brendan Nelson przyznał, że kluczowym powodem, dla którego rząd w Canberze wysłał wojska do Iraku, była chęć zabezpieczenia sobie dostępu do taniej ropy, oskarżył rząd jednocześnie o kłamstwo i nieudolność.

Zapowiadane przez lidera opozycji wycofanie z Iraku byłoby dla Busha niezwykle poważnym ciosem. "Australia od początku była jednym z najcenniejszych i najwierniejszych sojuszników Stanów Zjednoczonych podczas irackiej interwencji. Gdyby wycofała oddziały, Amerykanie musieliby wziąć na siebie w całości odbudowę kraju, a wiadomo, że nie mają do tego predyspozycji i są znienawidzeni przez Irakijczyków" - mówi DZIENNIKOWI analityk z uniwersytetu w Bradford Owen Greene.

Australia to tymczasem kolejny kraj, który chce jak najszybciej wycofać się z irackiego kotła. Falę odwrotów zapoczątkowała decyzja socjalistycznego rządu premiera Jose Luisa Zapatero, który przejął władzę w marcu 2004 roku i natychmiast odwołał żołnierzy do domu. W ślad za Hiszpanami podążyły latynoskie kontyngenty z Dominikany, Hondurasu i Nikaragui. W miarę jak sytuacja w Iraku stawała się coraz bardziej napięta, a interwencja coraz mniej popularna, podobne decyzje podjęły rządy Węgier, Japonii, Ukrainy, Norwegii oraz Włoch. Rząd Filipin wycofał się z kolei - to jedyny taki przypadek - ustępując terrorystom, którzy wzięli filipińskich zakładników.

W sumie wycofano około 20 tys. wojskowych. Na domiar złego sukcesywnie topniały oddziały największego sojusznika Waszyngtonu Wielkiej Brytanii. W momencie inwazji nad Tygrysem i Eufratem było ich prawie 50 tysięcy. Cztery lata później już tylko niecałe 8 tysięcy. "Dezercja" Australijczyków coraz bardziej przybliża smutny finał – taki, w którym Amerykanie w Iraku pozostaną sami.