Według amerykańskiej prasy pierwszy przypadek świńskiej grypy odkryto w San Diego w Kalifornii trzeciego marca. Chorym był 10-letni chłopiec. Do tej pory epidemiolodzy byli przekonani, że pacjent zero pochodzi z meksykańskiego miasta La Gloria nazywanego również przez media "laguną łajna". To właśnie tam - z powodu niskich standardów sanitarnych - miała narodzić się choroba, która postawiła na nogi cały świat.
Hipoteza epidemiologów została podważona w weekend przez naukowców z Centrum Biologii i Bioinformatyki prestiżowego amerykańskiego Uniwersytetu Columbia. Ich zdaniem rozwojowi i rozprzestrzenianiu się choroby sprzyjają przemysłowe metody hodowli na amerykańskich farmach i stłoczenie tysięcy zwierząt na stosunkowo niedużej powierzchni.
Naukowcy amerykańscy dowiedli, że już w 1998 roku wKarolinie Północnej - stanie, który najbardziej rozwinął hodowlę trzody chlewnej w USA - po raz pierwszy jedna ze świń zaraziła się odmianą grypy, której materiał genetyczny w znacznym stopniu był zbieżny ze słynną hiszpanką (grypą, która po I wojnie światowej zabiła od 50 do 100 mln ludzi).
Z powodu ogromnej koncentracji hodowli rok później chorobą zarażone było już co piąte zwierzę. W Kansas i Oklahomie we wrześniu 1999 r. na nową odmianę grypy zapadło 100 proc. świń, a w Illinois i Iowa - 90 proc.
Wówczas alarm został jednak zignorowany. Nie podjęto żadnych środków zapobiegawczych, a przemysłowe metody hodowli rozwinięto jeszcze bardziej. Tylko od 1998 r. średnia liczba zwierząt w farmach Karoliny Północnej wzrosła dwudziestopięciokrotnie. Dziś amerykańscy naukowcy są przekonani, że właśnie to przyczyniło się do rozwoju wirusa A/H1N1.
"Wirus świńskiej grypy z pewnością pochodzi z farm amerykańskich. Ale jeśli w Europie metody hodowli będą coraz bardziej intensywne, scenariusz może zostać powtórzony na Starym Kontynencie" - ostrzega Raul Rabadan, jeden z badaczy Columbia University. "Jeśli nie odejdziemy od tego typu hodowli, ryzyko epidemii nie zniknie" - przekonuje na swoich łamach prestiżowy miesięcznik naukowy "Science".
Tymczasem w Meksyku - kraju uznawanym do tej pory za źródło choroby - sytuacja zaczyna się stabilizować. Po dokładniejszych badaniach okazało się, że na świńską grypę umarło 101 osób, czyli niemal dwa razy mniej, niż do tej pory szacowano. Pozostałe zgony przypisywane świńskiej grypie miały inne przyczyny.
Również w Stanach Zjednoczonych ogłoszono, że wirus A/H1N1 nie jest aż tak groźny, jak zakładano wcześniej. Dowodem ma być to, że na 160 potwierdzonych przypadków zachorowań zmarła tylko jedna osoba. Optymistyczne informacje podaje również Światowa Organizacja Zdrowia (WHO).
"Nie doszło jeszcze do ustawicznego rozprzestrzeniania się wirusa A/H1N1 poza Ameryką Północną, co musiałoby się stać, by podnieść stopień zagrożenia pandemią" - poinformował w sobotę Michael Ryan, dyrektor WHO ds. reagowania na globalne zagrożenie. "Byłoby nierozsądne twierdzić, że wydarzenia wymknęły się spod kontroli. W najbliższych dniach powinniśmy być świadkami stabilizacji, a nawet cofania się epidemii" - dodał.
WHO w środę wprowadziła piąty (w skali sześciostopniowej) stopień zagrożenia pandemią tej choroby. Do tej pory poza Meksykiem chorobą zaraziło się około 700 osób.