Wszystko układa się w logiczną całość. Litwinienko tuż przed śmiercią opisał policji, jak wyglądał morderca, który 1 listopada dosypał mu do herbaty śmiercionośny, bo radioaktywny polon 210. Wysoki, dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony brunet około 30-tki z charakterystycznymi dla Azjatów skośnymi oczami. Policja zidentyfikowała dokładnie taką osobę, która 1 listopada przyleciała do Londynu z Moskwy.

Zdaniem "Timesa", policja ma dowody, że Azjata posługiwał się w Londynie co najmniej dwoma fałszywymi paszportami. Musi być profesjonalistą, bo nie zostawił po sobie żadnego śladu. Nie zameldował się w żadnym londyńskim hotelu na fałszywy paszport, którego używał na lotnisku. A dzięki jeszcze innemu dokumentowi wyleciał z Anglii.

Co ciekawe, zabójca leciał tym samym samolotem, co inny rosyjski biznesmen, który również 1 listopada spotkał się z Litwinienką. Przypadek? Wątpliwe. Zdaniem ekspertów od rosyjskich służb specjalnych, nie ma już chyba żadnych wątpliwości, że zlecenie zabójstwa wydał ktoś z Kremla. Wierni przyjaciele Litwinienki (jeszcze z KGB) twierdzą, że agent został zamordowany na zlecenie samego prezydenta Rosji - Władimira Putina.



Były agent od kilku lat mieszkał w Wielkiej Brytanii, a niedługo przed śmiercią dostał brytyjskie obywatelstwo.