Z Tuscon, drugiego co do wielkości miasta Arizony, do granicy w Nogales jest jakieś 90 km. Co ciekawe, przy tej akurat autostradzie stoją tablice z odległościami podawanymi właśnie w kilometrach, a nie w milach, co w stanach zdarza się bardzo rzadko. To prawdopodobnie dlatego, że drogą jeżdżą głównie Meksykanie.

Reklama

Drogą i samochodami poruszają się oczywiście ci spośród nich, którzy mają prawo. Posiadają specjalne graniczne przepustki, pozwalające zwykle poruszać się w pasie przygranicznym. W przypadku Arizony wyjątkowo mogą jechać prawie 100 km aż do Tuscon, bo wcześniej nie ma żadnego dużego miasta. Zakupy w Stanach są sporo tańsze niż w Meksyku.

To, ilu Meksykanów robi zakupy i w jakim supermarkecie, można poznać po rozrzuconych wszędzie pudłach po sprzęcie elektronicznym. Sprzęt nierozpakowany podlegałby na granicy cłu, rozpakowany - już nie. Miejscowi Amerykanie nie są specjalnie szczęśliwi z powodu walających się wszędzie kartonów, ale to i tak drobiazg w porównaniu do zarzutów, jakie stawia się nielegalnym imigrantom.

A więc jeżdżą autostradą ci Meksykanie, co mogą. Ci, co nie, bo nie mają przepustek ani nie starali się o amerykańską wizę - której i tak by zresztą nie dostali - próbują w inny sposób przejść na drugą stronę. Sposobów jest kilka. Można tak, jak jeden z brudnych, nieco obdartych Latynosów, czekających w Sonorze, po meksykańskiej stronie granicy, pod biurem Grupy Beta, federalnej meksykańskiej służby, zajmującej się wydalonymi z USA. Jorge Luis Morales wygląda dość żałośnie w poplamionej koszulce i brudnej, czerwonej czapce z daszkiem. W dodatku na przedramieniu ma paprzącą się ranę. Opowiada, że zranił się, przeskakując przez mur.



Mur jest kilkadziesiąt metrów dalej. Właściwie nie tyle mur, co kilkumetrowe ogrodzenie z blachy i drutu. Za nim są Stany Zjednoczone. Gdyby stał już mur z prawdziwego zdarzenia, który promują George Bush i miejscowy kandydat republikanów do Kongresu Randy Graf, Jorge Luis pewnie nie dałby rady go przeskoczyć. Może więc skorzystałby z innego sposobu: z tunelu. W ciągu ostatnich 11 lat w okolicach Nogales odkryto 24 tunele - opowiada siwy jak gołąbek szeryf przygranicznego hrabstwa Santa Cruz Tony Estrada. Tunele mogą się zaczynać w opuszczonym domu albo warsztacie, a nawet w zrujnowanym kościele. Po drugiej stronie wychodzą w prywatnym domu, biurze albo pod podłogą samochodu, do którego przez dziurę w podłodze wchodzą nielegalni imigranci. Niektóre mają światło, specjalny system ruchomych krzesełek - coś jak wyciąg narciarski - a inne nawet klimatyzację.

Szeryf Estrada opowiada, że kiedyś na jego oczach, na środku ulicy, wprost z kanału odpływowego po amerykańskiej stronie wyszła meksykańska rodzina. Były wszystkie trzy pokolenia: dziadkowie, rodzice i małe dzieci. Wszystkich zatrzymano. Szeryfowi, który sam z pochodzenia jest Meksykaninem, jest ich szczerze żal, ale prawo jest prawem.

Jest wreszcie najbardziej ryzykowna droga: przez pustynię. Grupy Meksykanów prowadzą szmuglerzy ludzi, zwani coyotes. Biorą od łebka po 3 tys. dolarów, ale to wcale nie daje gwarancji, że bezpiecznie przeprowadzą nielegalnego na amerykańską stronę - gdzieś z okolic Sonory do Tuscon. Potrafią być bezwzględni - opowiada Michael Marizco, dziennikarz, zajmujący się granicą. Wyprawa z Sonory do Tuscon pustynią to trzy dni marszu - w dzień w pełnym słońcu (latem temperatura dochodzi do 50 stopni), a w nocy w chłodzie (słupek rtęci spada czasem do 10-5 stopni). Nie ma możliwości, aby zabrać zapas wody na cały marsz. Na stopach robią się bolesne odciski, łatwo skręcić kostkę na kamieniu - a coyotes nie czekają, tylko popędzają. Gdy ktoś nie daje już rady, potrafią oszukiwać, że za chwilę ktoś będzie szedł tą samą trasą i pomoże. Nie pomoże. Ten, kto opadł z sił, może próbować jeszcze dotrzeć do szosy i samemu oddać się w ręce patrolu granicznego (Border Patrol). Ale jeśli tego nie chce albo nie wie, jak dojść do autostrady - niemal na pewno czeka go śmierć. Stanie się jedną z około 300 osób, które co roku znajdowane są martwe na pustyni w Arizonie. w Tuscon kostnica jest już tak zapełniona, że trzeba było wynająć ciężarówki chłodnie, żeby pomieścić ciała. A jednym z głównych zadań Straży Granicznej stało się w takim samym stopniu pilnowanie granicy, co ratowanie życia porzuconym nielegalnym imigrantom.

Jeśli nawet nielegalny dojdzie do miasta, to istnieje ogromna szansa, że - o ile jest kobietą - stanie się wcześniej ofiarą gwałtu, być może nawet ze strony samego "kojota", lub że zostanie obrabowany ze wszystkiego, co miał przy sobie. Podobno można stracić nawet spodnie.

Mieszkańcy Arizony uważają, że nielegalna imigracja jest problemem, ale są podzieleni, jeśli chodzi o jego rozwiązanie. Podobnie jak kandydaci do Kongresu w wyborach 7 listopada. Republikanin Randy Graf jest twardy: tak, należy wybudować mur, oddzielający USA od Meksyku. Nawet gdyby miało to kosztować kilka miliardów. Utrzymanie nielegalnych imigrantów wcale nie jest tańsze. Nielegalni pobierają zasiłki i korzystają z socjalnych udogodnień, nie dając nic w zamian. Rejestrują się jako wyborcy, choć nie będąc obywatelami USA - nie mają do tego prawa, żeby potem głosować na tych, którzy najwięcej im obiecają.

Takich jak Gabrielle Giffords, kandydatka demokratów i konkurentka Grafa. Młoda (36 lat), rzutka, drobna blondynka przekonuje, że projekt muru na granicy z Meksykiem nie ma sensu, a nielegalnych imigrantów trzeba przede wszystkim rejestrować. Nadzór nad granicą powinien zaś być głównie elektroniczny, bo choć to też będzie kosztować, będzie skuteczniejsze niż jakiekolwiek ogrodzenie. Giffords, która prowadziła w sondażach na kilka dni przed wyborami, zaznacza, że jedynym prawdziwym rozwiązaniem problemu nielegalnej imigracji jest wyrównanie lub przynajmniej zbliżenie poziomów zamożności Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Ale pytana, jak to konkretnie zrobić i ile czasu może to zająć - nie ma odpowiedzi.

Tymczasem Ameryka przyciąga imigrantów - nie tylko z Meksyku, ale i z innych krajów Ameryki Łacińskiej, a także z odleglejszych miejsc - jak magnes. Jorge Luis Morales, zapytany, dlaczego usiłował przejść przez ogrodzenie w Sonorze, odpowiada najpierw bezrefleksyjnie: "nie wiem". Potem wyjaśnia, że tam się lepiej żyje.











Był już zresztą wcześniej nielegalnie w USA, pracował w Kalifornii w restauracji jako kucharz i nieźle mu się wtedy powodziło. Jego pracodawca zatrudniał poza nim dziewięciu innych nielegalnych i zupełnie się tym nie przejmował. Potem zachorowała matka Moralesa, więc wrócił do domu. Matka zmarła, więc postanowił znowu spróbować szczęścia w Stanach. Czy wiedział, że próba przekroczenia granicy może się dla niego skończyć nawet śmiercią? Jasne. Ale, jak wyjaśnia, "nie ma innej możliwości".

Wygląda na to, że większość spośród starających się przejść na drugą stronę nie myśli o konsekwencjach. Kieruje nimi coś w rodzaju owczego pędu. Wszyscy idą, więc oni też.

Z drugiej strony granicy - w Stanach - są ludzie, którzy twierdzą, że USA nie mają prawa ograniczać imigracji. Takie postulaty stawia na przykład organizacja, skupiająca w Tuscon Amerykanów latynoskiego pochodzenia: Chicanos Por La Causa. Jej przedstawiciele w ogóle nie są skłonni do kompromisu. Republikańskiego kandydata do Kongresu Randy'ego Grafa nazywają wampirem. Mówią, że obowiązkiem Ameryki jest poprawić sytuację ekonomiczną Meksyku i dopiero wtedy nielegalna imigracja skończy się sama. Do tego czasu USA powinny wpuszczać wszystkich chętnych, jedynie ich rejestrując. Chicanos Por La Causa nie są organizacją radykalną, ale ten postulat do radykalnych niewątpliwie należy i nie podpisałaby się pod nim nawet demokratka Gabrielle Giffords. Nie wydaje się, żeby jakiś sensowny dialog nad merytorycznym rozwiązaniem problemu był tutaj możliwy.

Latynosi z Chicanos opowiadają też o dyskryminacji, która wobec nich jest podobno powszechna. Rozemocjonowana kobieta wyjaśnia, że policja zatrzymuje ich tylko z powodu koloru skóry i sprawdza, czy nie są w USA nielegalnie. "Stąd już tylko krok do strzelania bez powodu!" - peroruje.

Tymczasem na granicy w Nogales-Sonorze wielki ruch, jak co dzień. Łatwo jest przejść na stronę meksykańską, właściwie nie ma kontroli. Najpierw mija się obrotowe barierki, potem biuro celników - nikt się przybyszami nie interesuje. Zaraz za punktem granicznym gościa dopada kilkunastu Meksykanów, proponujących różnego rodzaju usługi - od taksówki po bardziej wyszukane.

Na meksykańską stronę Amerykanie przechodzą często. Zaraz za granicą jest bar, gdzie zapłacą 20 dolarów po czym przez całą noc mogą pić za darmo, ile dusza zapragnie. Są też apteki z lekami wielokrotnie tańszymi niż w USA.

Wrócić nie jest już tak prosto. Kolejka samochodów ciągnie się ze dwa kilometry. Kolejka pieszych - dobrych kilkaset metrów i czasem trzeba w niej odstać nawet półtorej godziny. A amerykańscy strażnicy graniczni są czujni i często wyłuskują z tłumu kogoś, kto im się wydaje podejrzany.

Dom 90-letniego Raula Castro (sam chętnie opowiada, ile miał w życiu problemów z powodu zbieżności imienia i nazwiska z bratem dyktatora Kuby) stoi tak blisko granicy, po amerykańskiej stronie, w Nogales, że doskonale widać z niego płot oddzielający oba kraje. Zdarzało się także, że do ogrodu lub na taras wdzierali się nielegalni imigranci, przechodzący tunelem.

Raul Castro jest naturalizowanym Amerykaninem - jednym z tych, którym się udało. W swoim życiu był prawnikiem, dyplomatą, ambasadorem USA w kilku krajach. Jego dom jest pełen bibelotów, przywiezionych z różnych miejsc na ziemi: zegar z Holandii, rzeźba jeźdźca na stole z Niemiec, globus z Argentyny.

Na pytanie, czy Latynosi są dziś dyskryminowani, Raul Castro śmieje się. "Dyskryminacja to była za czasów mojej młodości" - wyjaśnia. Gdy miał dwadzieścia kilka lat i był już amerykańskim obywatelem, kolega namawiał go na wizytę na basenie, prowadzonym przez YMCA - Young Male Christians Organization. Raula zatrzymano przy drzwiach i wyjaśniono, że kąpać może się tylko w sobotę rano, kiedy woda po całym tygodniu jest już brudna, a jeszcze nie została wymieniona. Takich przygód miał wtedy mnóstwo. Dziś jest zadowolony z życia, a pretensje innych Latynosów o dyskryminację uważa za szukanie taniego usprawiedliwienia własnych niedostatków.

Nad drogą z Nogales do Tuscon zachodzi słońce. Temperatura na pustyni spadnie wkrótce z 30 do kilku stopni. Jakiś nielegalny imigrant na pewno znowu nie będzie miał siły dalej iść.

Siwy szeryf Estrada wzdycha: "Politycy mają wszyscy świetne sposoby na naprawienie sytuacji, gdy zbliżają się wybory, a potem znowu nic się nie dzieje. A żeby nie wiem jak wysoki mur tu postawiono, oni dalej będą przechodzić. Jak nie górą, to tunelami, jak nie środkiem, to dookoła. To silniejsze od nich".





















Reklama