Chińscy posłowie mieli już dość tego, że ilekroć jakiś deputowany wychodzi na mównicę, większość kolegów z rozdziawionymi ustami tylko udaje, że coś rozumie. Wciąż dochodzi do pomyłek i przeinaczeń. I - jak to w życiu - tam gdzie nie ma wzajemnego zrozumienia, często dochodzi do awantur.
Tylko ostatnio, jedna z mongolskich delegatek, wybuchnęła potokiem słów w swoim rodzimym języku. Posłowie zdębieli, bo pozostali członkowie delegacji Mongolii okazali się etnicznymi Hanami. Kiedy zaczęli sobie nawzajem tłumaczyć, co mówiła posłanka, wybuchła prawdziwa awantura. Jedni uważali, że delegatka ich chwali. Inni, że gani.
Innym razem, minister sportu mówiący w dalekiej gwarze mandaryńskiej, obraził członka komitetu centralnego Komunistycznej Partii Chin - Liu Qi (Liu Czi). Mówiąc o "złych nawykach" ("lou xi") nasunął automatycznie skojarzenie z dygnitarzem.
W Chinach urzędowym językiem jest mandaryński w dialekcie pekińskim. Ale większość Chińczyków go nie zna (70 proc. mówi innymi dialektami). Ponadto, w Chinach mówi się też po mongolsku, tybetańsku, ujgursku, kazachsku, koreańsku, w językach yi i zhuang. Wiele z nich nie ma nawet swojego alfabetu, a te, które mają, różnią się od siebie zapisem.
W Chinach funkcjonuje tyle języków, że kraj pogrąża się w chaosie. Regionalni deputowani do parlamentu nie rozumieją się nawzajem, bo nawet urzędowy mandaryński ma kilkaset dialektów, z których każdy brzmi zupełnie inaczej. Dlatego parlament Chin postanowił zatrudnić na stałe 180 tłumaczy. Każdy z nich tłumaczy obrady po swojemu.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama