Konflikt iracki coraz wyraźniej dzieli amerykański Kongres i prezydenta, ale jak na razie tę rozgrywkę wygrywa Bush. Kolejny etap przepychanki rozegrał się wczoraj, gdy w Izbie Reprezentantów w odstępie kilku godzin dwukrotnie rozpatrywano ustawy, które dotyczyły wycofania wojsk z Iraku. Najpierw pod głosowanie trafił projekt, który zakładał, że odwrót rozpocząłby się już w ciągu 90 dni. Wniosek jednak okazał się zbyt radykalny nawet dla części Demokratów i w rezultacie przepadł stosunkiem 255 głosów przeciw wobec 171 za.

Prezydent nie zdążył się jednak nacieszyć porażką przeciwnika, bo kilkadziesiąt minut później kongresmani przyjęli ustawę, która uzależnia dalsze finansowanie wojny od postępów w zaprowadzaniu porządku w Iraku. - Już nigdy więcej nie wystawimy czeków in blanco - triumfował Steny H. Hoyer, demokrata z Maryland.

Ponieważ Bush kilkanaście dni temu już raz wetował ustawę blokującą dodatkowe finansowanie wojny, przeforsowany wczoraj przez Demokratów projekt skonstruowany został na przysłowiowej zasadzie kija i marchewki. Prezydent, który wnioskował o 100 mld dol., teraz dostanie tylko 42,8 mld, a pozostała kwota zostanie zamrożona na dwa miesiące. 12 lipca Bush miałby złożyć Kongresowi raport, na jakim jakim etapie znajduje się budowa irackich sił bezpieczeństwa i instytucji państwa. Wówczas nastąpiłoby kolejne głosowanie decydujące o przekazaniu reszty pieniędzy albo o rozpoczęciu odwrotu.

George Bush wielokrotnie powtarzał, że zawetuje każde prawo, które wiązałoby mu ręce jako zwierzchnikowi sił zbrojnych i zagrażałoby bezpieczeństwu amerykańskich żołnierzy. Wczoraj było podobnie - odrzucił ultimatum, ale w jego tonie słychać było pojednawcze tony. "Pomysł wyznaczania zadań i terminu ich realizacji ma sens. (...) Ale przypominam, że nasze wojsko musi wiedzieć, że go nie zostawimy bez środków, a nasi dowódcy, że nie będziemy ich pouczać jak mają dowodzić" - mówił Bush.

"Decyzja Kongresu jest właściwie prezydentowi na rękę. W końcu dostaje on prawie połowę wnioskowanych pieniędzy na prowadzenie wojny. A warunki, jakie stawiają kongresmani, to próba zachowania twarzy" - ocenia Walter Posch z Instytutu Studiów nad Bezpieczeństwem w Paryżu. Sytuacja Demokratów jest tym trudniejsza, że brakuje im karty przetargowej, jaką byłaby większość 2/3 głosów w Kongresie potrzebna do odrzucenia prezydenckiego weta. Ponieważ jej nie mają, bombardowanie Kongresu kolejnymi wnioskami o wycofanie się z Iraku to na razie polityczna demonstracja, której celem jest przede wszystkim zyskanie punktów w badaniach społecznych. Wyborcy w USA są już wyraźnie zmęczeni iracką zawieruchą, dlatego każdy gest, który mógłby przyspieszyć powrót amerykańskich chłopców do domów, przekłada się na sondażowe słupki.

Z tego samego powodu na Busha naciskają także koledzy z jego partii, którzy przypominają mu, że Irak kosztował już Republikanów utratę większości w Kongresie, a następny w kolejce będzie Biały Dom. Póki jednak w partii przeważają zwolennicy wojny, Bush raczej nie ustąpi. - Nie zostaliśmy wybrani, żeby być popularni. Troska o los Partii Republikańskiej nie może przesłaniać nam oczu - mówił kilka dni temu wiceprezydent Dick Cheney, jeden z architektów obalenia reżimu Saddama Husajna.









Reklama