"Bushowi udało się rozładować napięcia jakie w ostatnich miesiącach nagromadziły się w stosunkach Ameryki z Kremlem i Brukselą" - mówi DZIENNIKOWI Stephen Halper, politolog z uniwersytetu w Cambridge.

Gdy przed ponad tygodniem Bush wysiadał w Pradze z prezydenckiego Air Force One, wiedział, że ta wizyta w Europie będzie trudna. Już na samym początku w czeskiej stolicy powitały go protesty przeciwników tarczy antyrakietowej, a potem w Niemczech i Włoszech lewacy i anarchiści krzyczeli: No Bush no war!

Jednak najpoważniejszym wyzwaniem była lodowata atmosfera panująca ostatnio w stosunkach Waszyngtonu z Kremlem, w związku z planami budowy w Europie systemu antyrakietowego. "Bush wyszedł z tej sytuacji obronną ręką. Pokazał, że w rozmowach w cztery oczy jest niezwykle skutecznym politykiem. Podczas spacerów po plaży w Heiligendamm poklepywał Putina po plecach i zaprosił go na dalsze konsultacje w tej sprawie" - mówi DZIENNIKOWI Halper.

"Putin okazał się twardym przeciwnikiem. Proponując budowę tarczy w Azerbejdżanie umiejętnie zaszachował gościa z Ameryki. Teraz wszyscy czekamy na odpowiedź Waszyngtonu, bo wiadomo, że nie może przejść wobec rosyjskiej propozycji obojętnie - mówi DZIENNIKOWI rosyjski politolog Walerij Fiodorow.

Prezydentowi udało się także spacyfikować drugi palący problem - zapowiadany we wszystkich europejskich mediach konflikt o ekologię z reprezentującą "Zieloną Europę" Angelą Merkel. Bush wyszedł naprzeciw postulatom Europy. Umiejętnie wykorzystał to, że pani kanclerz bardzo chciała osiągnąć podczas szczytu G8 jakikolwiek kompromis w sprawie redukcji gazów cieplarnianych. Sprytnie zgodził się na mało zobowiązujące deklaracje w sprawie klimatu, które przez żądną sukcesu Merkel odtrąbione zostały jako pełnowartościowy kompromis. "W ten sposób pokazał niezbyt lubiącym go Niemcom i Francuzom, że i on gotów jest do ustępstw, a Europa może na niego liczyć w ważnych dla niej sprawach" - uważa Halper.

Waszyngtońscy dyplomaci pomyśleli też o efektownym zakończeniu wizyty. Zdecydowano się na krótkie wizyty u nowych sojuszników Ameryki. W stolicy Bułgarii Busha przywitały honory wojskowe, słoneczna pogoda i przyjaźnie usposobieni rozmówcy: prezydent kraju Georgij Pyrwanow i premier Sergej Staniszew. "Rząd będzie przekonywał amerykańskiego prezydenta, by wciągnął Bułgarię pod atomowy parasol" - donosiły w dniu wizyty lokalne media.

Bush chętnie odpowiadał na przyjacielskie gesty. "Libia powinna niezwłocznie uwolnić przetrzymywane bułgarskie pielęgniarki" - apelował wczoraj, odnosząc się do nabrzmiałego od kilku lat sporu o los pięciu pielęgniarek z Bułgarii, które są oskarżone o zakażenie libijskich dzieci wirusem HIV.

Jeszcze milej niż w Sofii przyjęto Busha w niedzielę w stolicy Albanii - Tiranie. Na ulice wyszły tłumy przebrane w amerykańskie barwy narodowe, a poczta wypuściła nawet okolicznościowe znaczki z podobizną pierwszego urzędującego prezydenta USA, który zawitał do albańskiej stolicy. A premier Sali Berisha obiecał, że 120 albańskich żołnierzy zostanie w Iraku tak długo, jak będą tego od nich wymagali Amerykanie.