Kan Suzuki, japoński polityk, poszedł w ślady Hilary Clinton i Baraka Obamy i postawił na kampanię w cyfrowym świecie internetu. Założył swoje biuro wyborcze w grze Second-Life, ale po trzech miesiącach został zmuszony do jego zamknięcia, bo groziło mu oskarżenie o łamanie prawa.
"Wyjątkowo dziwna sprawa. Wydawałoby się, że stosowanie takiej technologii jest dziś czymś naturalnym" - mówi Suzuki. Politycy w USA czy Europie mają już własne strony w serwisach takich jak FaceBook czy MySpace, prowadzą debaty na YouTube. Ale nie w Japonii. Tu nie wolno.
Prawo wyborcze, które spisano w latach 50. ubiegłego wieku, nie przewiduje innych form komunikacji z wyborcą jak poprzez ulotki, plakaty i publiczne wystąpienia. W tamtych czasach nikt nie przewidywał cyfrowej rzeczywistości, więc zmiana prawa jest teraz gorąco oczekiwana.
Wydawałoby się, że w cyfrowej Japonii politycy w internecie będą czymś naturalnym. Jednak 60-letnie prawo zakazuje czegokolwiek więcej niż ulotki i uliczne wystąpienia. Nie wolno im zostawić w sieci programu czy pełnej biografii, o filmach w YouTube nie wspominając.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama