W 2004 roku sąd w Trypolisie skazał je na karę śmierci. Ciągle były torturowane i poniżane. Po długoletnich targach, w które zaangażowała się unijna i amerykańska dyplomacja, pielęgniarki zostały zwolnione. Powróciły do Bułgarii, gdzie dekretem prezydenta zostały uniewinnione.
RENATA KIM: Nienawidzi pani Muammara Kaddafiego?
KRISTIANA WYŁCZEWA: Nie, nie mogłabym tego powiedzieć. To Bóg osądzi, na co on zasługuje.
A na co pani zdaniem zasługuje libijski dyktator, który wrzucił panią do więzienia na osiem długich lat?
Nie mam prawa o tym mówić, bo zbyt długo sama byłam niesprawiedliwie sądzona. I dlatego teraz nie chcę sądzić kogoś innego. Ale wiem, że w końcu każdy dostanie to, na co zasłużył.
A wybaczy pani libijskim agentom, którzy panią torturowali?
Już wybaczyłam. Wiem, że oni tylko wypełniali rozkazy z góry. Ale nadal jestem wściekła na policjantów, którzy porwali mnie z domu w Benghazi i ukradli całą moją biżuterię oraz pieniądze. Tę stratę materialną szybko przebolałam, ale nie mogę odżałować, że zabrali też moje zdjęcia z czasów przed aresztowaniem. Bo ukradli mi wszystkie dobre chwile i wspomnienia. Teraz Libia już zawsze będzie mi się kojarzyć jedynie z cierpieniem.
A jakie wspomnienia prześladują panią najbardziej?
Ciągle wraca dzień 9 lutego 1999 roku, kiedy zostałam porwana. Bo to nie było żadne aresztowanie, tylko zwykłe porwanie. Agenci wpadli do domu, rzucili mnie na ziemię, bili, kopali, a potem przewiązali mi oczy opaską i przewieźli na komisariat w Trypolisie. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się zapomnieć potworne uczucie bezsilności, gdy oskarżono mnie o celowe zakażenie ponad czterystu libijskich dzieci wirusem HIV w szpitalu pediatrycznym w Benghazi. A ja przecież nigdy tam nie pracowałam! Nie znałam w tym szpitalu nikogo, a mimo to zarzucono mi, że namówiłam inne pielęgniarki, by świadomie spowodowały epidemię zakażeń. I kolejna rzecz, którą chciałabym wymazać z pamięci - wielomiesięczne tortury.
Jak panią torturowano?
Byłam bita i poddawana elektrowstrząsom. Mnie, w odróżnieniu od pozostałych pielęgniarek, oszczędzono zgwałcenia, ale niemal w czasie każdego przesłuchania libijscy śledczy rozbierali mnie do naga i przykładali elektryczną pałkę do piersi i tego najczulszego miejsca między nogami. Grozili, że przywiozą z Bułgarii mojego syna i też go będą torturować. Później dowiedziałam się, że w ten sam sposób łamali psychicznie mojego męża, który też został oskarżony o zakażenie dzieci wirusem HIV i uwięziony. Opowiadali mu na przykład szczegółowo, jak mnie biją, mówili, że już się do wszystkiego przyznałam. Ale proszę mnie nie pytać o żadne szczegóły, bo nie chcę wracać do tamtych wydarzeń, nie chcę w ogóle o nich myśleć. Marzę tylko, by zacząć wreszcie nowe życie, takie jak przed wyjazdem.
Dlaczego pani pojechała do Libii?
Na zarobek. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku Bułgaria przeżywała pieriestrojkę, panował kryzys, ludzie mieli pieniądze, ale nic nie mogli za nie kupić. Właśnie dlatego razem z mężem postanowiliśmy wyjechać na kontrakt do Libii. Chcieliśmy tam zarobić trochę dolarów i wrócić do domu. I przez pierwsze osiem lat realizowaliśmy nasz plan - pracowaliśmy, odkładaliśmy pieniądze, trochę podróżowaliśmy. Aresztowania nie było w planach. Nie skrzywdziłam nikogo, ale zostałam oskarżona o morderstwo.
Co pani wtedy myślała?
Kiedy mnie porwano, miałam wrażenie, że biorę udział w jakiejś dziwnej sztuce w teatrze. Wydawało mi się, że ktoś bawi się w mroczną zabawę, której reguł nie znam. Myślałam nawet, że Libijczycy odgrywają jakiś polityczny spektakl, którego celu nie rozumiem, bo przecież nie wiem nic o polityce. Początkowo sądziłam jeszcze, że wszystko zakończy się po kilku dniach. Ale potem, kiedy zaczęły się przesłuchania i tortury, miałam z kolei wrażenie, że już nigdy nie wyrwę się z tej straszliwej matni. Ale cały czas najbardziej bolało fałszywe oskarżenie. Wiedziałam, że jestem niewinna i nie rozumiałam, dlaczego ci ludzie robią ze mną - kobietą i chrześcijanką - takie straszne rzeczy. Potem dowiedziałam się, że pozostałe oskarżone pielęgniarki czuły się podobnie bezsilne.
Cały pierwszy rok spędziłyście na komisariacie policji w Trypolisie. Czy ktokolwiek wiedział, co się z wami dzieje?
Nie. Ja początkowo miałam nadzieję, że szuka mnie mąż, który pracował w szpitalu na Saharze. Gdy jednak przez wiele tygodni nie dawał znaku życia, zrozumiałam, że jemu też coś się stało. Dużo później okazało się, że Zdravko zaniepokojony moim zniknięciem przyjechał do Benghazi, a tam czekali już agenci, by również jego aresztować i oskarżyć o udział w spisku na życie libijskich dzieci. W ciągu tego pierwszego roku, zanim rozpoczął się proces, mnie i pozostałe cztery pielęgniarki Libijczycy ukrywali w ośrodku szkolenia psów policyjnych.
Nie przydzielono nam żadnego adwokata, więc byłyśmy zupełnie bezbronne wobec tego bezmiaru zła, jakie nas spotykało. To straszliwe uczucie osamotnienia potęgował fakt, że siedziałyśmy w pojedynczych celach i nawet gdy byłyśmy wyprowadzane na codzienny półgodzinny spacer, nie pozwalano nam na siebie patrzeć. Jedynymi ludźmi, jakich wtedy widywałyśmy, byli przesłuchujący nas libijscy policjanci i młode, mniej więcej 17-letnie dziewczyny ze szkoły policyjnej. Dziewczyny patrzyły na nas z przerażeniem, a policjanci robili wszystko, by wymusić przyznanie się do winy.
Przyznała się pani?
Tak. Chciałam wreszcie skończyć z tym potwornym bólem, a poza tym czułam, że powoli tracę zmysły. Po kilku miesiącach takich codziennych, wielogodzinnych tortur byłam gotowa podpisać wszystko. Ale już cztery dni później odwołałam zeznanie.
A nie bała się pani, że policjanci znów zaczną bić?
Nie, wtedy to był jedynie wybór między większym a mniejszym bólem. Bo nawet gdy przyznałam się do winy, tortury wcale się nie skończyły - były tylko nieco lżejsze niż wcześniej. Poza tym wiedziałam, że libijscy agenci dostali już ode mnie to, czego chcieli, i teraz nie ma dla nich żadnego znaczenia, co powiem czy zrobię. Zresztą wkrótce potem, 7 lutego 2000 roku, rozpoczął się pierwszy proces przed sądem w Trypolisie i paradoksalnie nasz los się poprawił - skończyło się bicie, a w kwietniu przeniesiono nas z policyjnego komisariatu do więzienia i tam osadzono w jednej celi. Wreszcie byłyśmy razem - ja, Valia, Snieżana, Nasja i Walentyna.
Co robiłyście całymi dniami?
Przede wszystkim opowiadałyśmy sobie nawzajem, jak nas torturowano. Porównywałyśmy pytania, jakie każdej z nas zadawano podczas śledztwa. No i oczywiście w nieskończoność zastanawiałyśmy się, co właściwie nam się przytrafiło. Gadałyśmy o tym całymi dniami, snułyśmy różne teorie tylko po to, by w końcu dojść do wniosku, że pewnie nigdy nie dowiemy się, dlaczego Libijczycy wybrali właśnie nas na ofiary. Być może zadecydował zwykły przypadek, ślepy los. A przez te wszystkie lata przy życiu podtrzymywała nas jedynie świadomość, że jesteśmy niewinne, że nasze sumienia są czyste.
Dużo pani wtedy płakała?
Ja nigdy nie płakałam. Dla mnie łzy w tym straszliwym okresie były niewyobrażalnym luksusem. Nie mogłam sobie na nie pozwolić. Zresztą przez cały ten czas w więzieniu starałam się nie użalać nad sobą i nigdy nie straciłam wiary w Boga. Wiedziałam, że mój los jest w jego rękach. Ale też wtedy nie wierzyłam właściwie, że kiedykolwiek wyjdę na wolność. Na długi czas straciłam nadzieję.
Jak można żyć bez nadziei?
(Chwila ciszy) Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, ale w moim przypadku był to raczej zwierzęcy instynkt i wola przetrwania. Po wszystkich torturach, jakich doświadczyłam, myślałam tylko o tym, żeby jakoś przeżyć kolejny dzień. I jeszcze - żeby nikt już dziś nie bił, nie przypalał i nie wyzywał.
Miałyście jakąś pomoc z zewnątrz?
Nie. W pierwszym roku uwięzienia byłyśmy całkowicie odcięte od świata. Dopiero w okresie między lutym a kwietniem 2000 roku Libijczycy zorganizowali kilka spotkań z przedstawicielami bułgarskiej ambasady w Trypolisie, ale nawet wtedy nie wolno nam było nic mówić ani nawet odpowiadać na pytania.
Pamiętam pierwsze spotkanie z wpuszczonym do aresztu bułgarskim dyplomatą - patrzyłyśmy na niego i milczałyśmy. On wymógł w końcu na Libijczykach, aby pozwolili nam chociaż powiedzieć, jak się nazywamy. I dopiero wtedy o naszej sytuacji dowiedziały się wreszcie rodziny w Bułgarii. Nieco później, na jednym z takich widzeń, 29 kwietnia, po raz pierwszy od ponad roku zobaczyłam mojego męża. Był tak straszliwie wychudzony i zarośnięty, że w pierwszej chwili go nie rozpoznałam. Gdy nasze oczy się spotkały, Zdravko wzruszył tylko ramionami, dając do zrozumienia, że jest równie bezradny jak ja.
Jak to możliwe, że pani tak dokładnie pamięta wszystkie daty sprzed wielu lat?
Liczenie dni było sposobem na przetrwanie, za nic nie chciałam stracić rachuby czasu, bo w ten sposób broniłam się przed szaleństwem. Pozostałe pielęgniarki robiły zresztą to samo. Potem, gdy byłyśmy już razem w więzieniu, gorączkowo sprawdzałyśmy, czy nasz wewnętrzny zegar się nie myli. Nie miałyśmy w celi książek ani gazet, nie dostawałyśmy żadnych informacji ze świata zewnętrznego.
Dopiero później, mniej więcej w połowie pierwszego procesu, pewna libijska więźniarka dała nam potajemnie swój maleńki odbiornik radiowy i wreszcie dowiedziałyśmy się, że świat wie, co nas spotkało i interesuje się naszym losem. To była wielka ulga, ale bardzo szybko zrozumiałyśmy, że Muammar Kaddafi ma w nosie prośby i apele zachodnich rządów o wypuszczenie bułgarskich pielęgniarek. I tak żyłyśmy przez kilka lat: od nieśmiałej nadziei po całkowite zwątpienie.
Potem był rok 2004 i pierwszy wyrok - kara śmierci.
Ten wyrok wcale mnie nie zdziwił, bo w czasie procesu oskarżający nas prokurator i sędziowe odmieniali słowo "śmierć" przez wszystkie możliwe przypadki. Szczególnie ja zasługiwałam - ich zdaniem - na najwyższy wymiar kary, bo przecież byłam mózgiem tej potwornej zbrodni polegającej na zakażeniu kilkuset dzieci wirusem HIV! Ale ja wcale się nie bałam, bo uważałam, że powinnam wierzyć w sprawiedliwość boską, a nie ludzką. I powtarzałam to pozostałym więźniarkom, bo one były słabsze.
Ale przecież po drugiej stronie był nieobliczalny Muammar Kaddafi, to on był panem waszego losu.
Nigdy nie bałam się śmierci, a zwłaszcza tej, którą straszyli mnie Libijczycy. Wiedziałam, że oni potrzebują nas żywych, martwe nie byłyśmy im do niczego potrzebne. Przez ostatnie cztery lata w więzieniu miałyśmy telewizor, spotkania z bułgarskimi dyplomatami stały się regularne i wiedziałyśmy, że ktoś na zewnątrz troszczy się o nas. Jeszcze przed pierwszym wyrokiem zostałyśmy przeniesione do willi mieszczącej się na podwórzu libijskiego ministerstwa spraw zagranicznych. To był rodzaj aresztu domowego, więc więzienny reżim jeszcze bardziej zelżał. Wtedy ożyła nadzieja na wolność.
Ale potem sądy apelacyjne jeszcze dwukrotnie podtrzymywały wyrok śmierci...
Widocznie byłyśmy w rękach bardzo sprytnych libijskich polityków, którzy najpierw dawali nam łyżeczkę cukru, a potem znowu ściągali nas do piekła. Ale ja nigdy nie zwątpiłam, że będę żyć. Poza tym zupełnie logicznie myślałam, że gdyby Muammar Kaddafi chciał nas rzeczywiście zabić, to zrobiłby to w pierwszym albo drugim roku po aresztowaniu. Potem, gdy na ręcę patrzył mu cały świat, nie mógł się na to odważyć. On jest zbyt sprytnym politykiem, by ciągnąć na siebie furię całego Zachodu.
Czy wiedziała pani, że w 2006 roku rodacy zebrali milion podpisów pod apelem o wypuszczenie was?
Tak. To było dla nas bardzo ważne, bo dało nam poczucie, że Bułgarzy są z nami. I cieszyłyśmy się, że w naszym, zwykle ogarniętym marazem, kraju zrodziło się coś takiego, jak poczucie wspólnoty i obywatelskiego sumienia. A wcześniej był jeszcze jeden niesamowity moment - gdy w 2004 roku przyjechał do Libii słynny francuski profesor, odkrywca wirusa HIV Luc Montagnier i włoski lekarz wirusolog Vittorio Colizzi. Obaj orzekli, że to nie my spowodowałyśmy epidemię AIDS w szpitalu w Benghazi. Winny był fatalny stan higieny w tej placówce, a poza tym dzieci zostały zakażone jeszcze zanim cztery z nas podjęły tam pracę. A ja sama, jak już mówiłam, nigdy nawet nie przekroczyłam progu tego szpitala.
Jednak sędziów to nie przekonało.
Nie. Ale przecież libijski sąd od początku wiedział, że aresztowano i oskarżono niewinnych ludzi. Więc po co mu były potrzebne jakiekolwiek dowody?
Nie obawiała się pani nigdy, że ktoś bliski, na przykład syn pozostawiony w Bułgarii, zwątpi w pani niewinność?
Tylko podczas najgorszych tortur. Bo wtedy bałam się, że umrę i nie będę mogła spojrzeć synowi w oczy i powiedzieć, jaka jest prawda. Właśnie dlatego tak szybko odwołałam przyznanie się do winy. Chciałam mieć czystą twarz przed Bogiem i ludźmi.
Pani jako jedyna z aresztowanych pielęgniarek miała w pobliżu bliską osobę, męża. Pomagało?
Zdravko, który po pierwszym procesie został uniewinniony, przez ostatnie trzy lata mieszkał w bułgarskiej ambasadzie i odwiedzał mnie co czwartek w więzieniu. Przynosił nam wszystkim jedzenie i opowiadał, co się dzieje za murami. Z jednej strony jego wizyty były niezwykle krzepiące, bo dowiadywałam się, co słychać u rodziny i przyjaciół w Bułgarii.
Ale z drugiej strony było mi bardzo ciężko, bo wiedziałam, że Zdravko jest w rzeczywistości zwykłym więźniem. Libijczycy nie chcieli go wypuścić z kraju i zawsze znaleźli jakiś powód, by odmówić mu wizy wyjazdowej. A on cały czas martwił się o swoich starych, schorowanych rodziców, nie mógł jechać na wesele syna z pierwszego małżeństwa, nie mógł zobaczyć nowonarodzonego wnuka.
Inne więźniarki zazdrościły pani tych czwartkowych wizyt?
Myślę, że tak. Ale gdyby spróbowały rzeczywiście wczuć się w moją sytuację, to nie miałyby specjalnego powodu do zazdrości.
Jak układały się wasze stosunki w celi?
Każda z nas jest zupełnie inna i myślę, że gdybyśmy spotkały się gdzieś na wolności, nigdy nie zostałybyśmy przyjaciółkami.
Kłóciłyście się?
Oczywiście, przecież nawet w kochającej się rodzinie zdarzają się kłótnie. A co dopiero wtedy, gdy w jednej niewielkiej celi mieszka pięć przerażonych kobiet, które przeżyły tortury, a nad głową przez wiele lat wisi im kara śmierci. My, oprócz tragicznego losu, nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego, żadnych przeżyć, do których mogłybyśmy się odwołać, żadnych dobrych wspomnień. Więc tak, kłóciłyśmy się, i to sporo. O co? Jak to kobiety, o jakieś głupie drobiazgi.
Mówiła pani, że chce o Libii jak najszybciej zapomnieć. Czy o współtowarzyszkach niedoli też?
Na obecnym etapie wszystkie chcemy się rozłączyć. Na ostatnie osiem lat czyjś chory umysł zebrał nas w jednym miejscu i zmusił do życia razem, więc teraz bardzo potrzebujemy odpocząć od siebie. Ale prawdopodobnie kiedyś w przyszłości z niektórymi z tych pielęgniarek się spotkam. Bo to są osoby, które wiedzą, co czuję. Nikt, kto nie był w libijskim więzieniu razem ze mną, nie jest w stanie zrozumieć, co tam przeszłam i kim teraz jestem.
Tak bardzo się pani zmieniła?
Z pewnością osiem lat w więzieniu zniszczyło mnie, jestem teraz starą kobietą. Ale poza tym bardzo zmądrzałam - Muammar Kaddafi i jego ludzie pozbawili mnie wielu złudzeń. Przede wszystkim na temat dyplomatów i polityków. Lata spędzone w libijskim więzieniu całkowicie odebrały mi wiarę w to, że polityka i dyplomacja to mądre instytucje. Teraz zachodni dziennikarze często pytają mnie, dlaczego bułgarskie władze tak długo nie interesowały się naszym losem, nie próbowały nas wydostać z Libii. A ja po prostu nie wiem. O to trzeba pytać naszych polityków. Ci, którzy wtedy rządzili w Bułgarii, wciąż są aktywni na forum publicznym i powinni znać odpowiedź na to pytanie.
Uda się pani kiedyś zapomnieć o tych ośmiu latach w libijskim więzieniu?
Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby zapomnieć. I mam nadzieję, że uda mi się zbudować normalne życie. Chyba jednak nie wrócę do zawodu, bo żeby być dobrą pielęgniarką, trzeba mieć jasny umysł i wielką energię. A ja jestem tylko cieniem dawnej siebie.
Kristiana Wyłczewa chciałaby odszukać polskie pielęgniarki, które pod koniec lat 90. pracowały na oddziale hemodializ szpitala w Benghazi. Pamięta jedynie, że jedna z nich nazywała się Irmina Pszczoła, a druga - Zofia Lorenz - wyszła za mąż za poznanego w Libii Anglika i wyjechała z nim do Wielkiej Brytanii. Do grona najbliższych koleżanek Kristiany należały też dwie inne Polki - Małgorzata i Halina. Niestety, ich nazwisk nie pamięta. Bułgarska pielęgniarka bardzo ciepło wspomina polskie przyjaciółki. Do dziś pamięta kilka polskich słów, jakich się od nich nauczyła.
Osoby, które mogą pomóc w odnalezieniu pielęgniarek, prosimy o kontakt: opinie@dziennik.pl lub pod numerem 022 2320561.