Saharyjska filia Al-Kaidy zawłaszczyła sobie samozwańcze państwo Tuaregów, proklamowane na początku kwietnia w północnej części Mali. Zlikwidować przyczółek Al-Kaidy może tylko zagraniczna interwencja zbrojna, jednak świat nie jest na to gotowy.
Pod koniec czerwca w samozwańczym państwie Azawadu doszło do bratobójczej wojny, w której malijscy talibowie, wspierani przez filie Al-Kaidy z Sahary i Sahelu, wzięli górę nad zwolennikami tuareskiej niepodległości. Przejęli kontrolę nad głównymi miastami Azawadu: Timbuktu, Gao i Kidal; tereny wokół Gao zostały zaminowane, co ma bronić miasta przez ewentualną obcą inwazją.
Malijscy talibowie i ich sojusznicy przejęli od niepodległościowców większość ich arsenałów, wykradzionych z magazynów broni byłego dyktatora Libii Muammara Kadafiego. Pod ich kontrolą znajdują się też lotniska i arsenały porzucone przez malijską armię. Na zajętych ziemiach talibowie wprowadzają prawo islamskie, a do Azawadu z całej północnej Afryki napływają ścigani listami gończymi dżihadyści. Widziano tam przywódcę saharyjskiej Al-Kaidy Abdelmaleka Drukdela, a także jego najważniejszych komendantów, Abu Zeida i Muchtara Belmochtara.
Przeszmuglowane z Libii i zdobyte w Mali magazyny broni czynią malijskich talibów i ich sojuszników z Al-Kaidy najpotężniejszą armią w regionie, w dodatku jedyną, która jest w stanie toczyć wojnę na pustyni.
Nie chcemy tu mieć następnego Afganistanu. A jeśli sprawy zostawi się swojemu biegowi, to właśnie taki drugi Afganistan wyrośnie nam na zachodzie Afryki - ostrzegł w czerwcu przewodniczący Unii Afrykańskiej, prezydent Beninu Thomas Boni Yayi. W zeszłym tygodniu prezydent Senegalu Macky Sall przyznał, że zachodnia Afryka, niespodziewanie dla siebie samej, znalazła się na pierwszej linii wojny z dżihadystami, ale nie ma siły, by stawić im czoło.
Mali, które do wojskowego zamachu z 22 marca uchodziło w Afryce za wzór demokracji, stało się państwem upadłym. Pod naciskiem sąsiadów junta oddała władzę cywilom, ale wojsko rozpadło się na skłócone frakcje i nawet nie myśli o ofensywie przeciwko Tuaregom. Tymczasowy prezydent kraju Dioncounda Traore kuruje się w Paryżu z obrażeń, jakich doznał po pobiciu przez zwolenników junty. Ściągnięty z USA premier Cheick Modibo Diarra pozbawiony jest politycznej bazy i nie podejmuje decyzji. Tymczasem Mali potrzebuje teraz silnych władz, bo to one muszą poprosić ONZ lub Unię Afrykańską o przysłanie korpusu ekspedycyjnego, który mógłby zlikwidować pustynny kalifat Al-Kaidy.
Państwa Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS) twierdzą, że mogą wysłać do Mali 3-4 tys. żołnierzy, którzy zaprowadzą porządek na skłóconym politycznie południu, a potem spacyfikują zbuntowaną północ. Francja gotowa jest udzielić im logistycznego wsparcia. ECOWAS czeka jednak, by jej wojskom mandatu udzieliła ONZ, a rząd Mali poprosił o interwencję.
Przywódcy ECOWAS do końca lipca dają czas malijskim politykom na utworzenie reprezentatywnego rządu, który wystąpi do organizacji o zbrojną interwencję. Rada Bezpieczeństwa ONZ już trzy razy odmawiała przyznania mandatu wojskom ECOWAS twierdząc, że ich dowódcy nie mają żadnego planu działania. Najbardziej wpływowi przywódcy w Mali, szef junty kapitan Amadou Sanogo i premier Diarra, sprzeciwiają się obcej interwencji w ich kraju, wrogo nastawiona jest do niej także większość Malijczyków.
Ale nawet wsparcie francuskich logistyków i przebranie w "błękitne hełmy" ONZ nie zapewni wojskom ECOWAS powodzenia w Mali. Korpusy interwencyjne ECOWAS odniosły sukcesy na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Sierra Leone i Liberii, ale nie mają odpowiedniej broni ani żadnego doświadczenia w walce na pustyni.
Okazuje się też, że ECOWAS ma kłopoty z zebraniem korpusu ekspedycyjnego. Spodziewano się, że żołnierzy na wojnę w Mali dostarczą Niger, Nigeria, Wybrzeże Kości Słoniowej i Senegal. Prezydent Senegalu Macky Sall zapowiedział jednak, że nie pośle żołnierzy do Mali. Niechętna udziałowi w inwazji jest też Nigeria, która na własnym terenie boryka się z talibami z Boko Haram.
Przed nieprzemyślaną inwazją przestrzegają Amerykanie, mądrzejsi o własne przykre doświadczenia z Iraku i Afganistanu. Ich bezzałogowe samoloty szpiegowskie zaczęły patrolować malijską pustynię, a pod koniec czerwca dokonały rakietowego ataku i zabiły ośmiu bojowników saharyjskiej Al-Kaidy. Co więcej, w sprawie inwazji na Mali nie mogą zgodzić się nawet jego sąsiedzi, najbardziej zagrożeni redutą Al-Kaidy i niepodległościowymi ambicjami Tuaregów. Do najazdu namawia tylko Niger, gdzie bunty Tuaregów wybuchały za każdym razem, gdy dochodziło do nich w Mali.
Kategoryczną przeciwniczką inwazji jest Algieria, której armia jest najsilniejsza w regionie i jako jedyna jest zaprawiona w pustynnej (i zwycięskiej) wojnie z rodzimą Al-Kaidą. Libia, która za czasów Kadafiego była główną protektorką Tuaregów, dopiero podnosi się z wojny domowej i nie w głowie jej obce awantury. Do wyprawy wojennej przeciwko malijskim talibom i Al-Kaidzie namawiają tuarescy niepodległościowcy. Znają Saharę jak własną kieszeń i obiecują, że poprowadzą przez nią obce wojska pod warunkiem, że świat uzna ich niepodległy Azawad.
Jeśli nie dojdzie do zagranicznej interwencji w Mali, jedynym sposobem na likwidację pustynnego kalifatu Al-Kaidy będzie przewlekła, krwawa wojna domowa. Przeciwko malijskim talibom wystąpią w niej prywatne armie przekupionych tuareskich watażków, a także zbrojne milicje arabskich plemion i czarnoskórych ludów Songhaj, Dogon czy Fulani, podburzone przez rząd z Bamako przeciwko Tuaregom.