Przywódcy Wspólnoty Zachodnioafrykańskiej (ECOWAS), którzy zebrali się w czasie weekendu w Bamako, by naradzać się w sprawie inwazji na Mali rozjechali się do domów bez żadnych ustaleń. Choć prezydent Francji Francois Hollande, główny orędownik wyprawy wojennej na północ Mali, zapowiada, że inwazja jest "kwestią tygodni", wątpliwe, by doszło do niej przed końcem roku.

Reklama

W połowie października Rada Bezpieczeństwa ONZ uchwaliła rezolucję, uznającą celowość międzynarodowej inwazji zbrojnej na północne Mali, zawładnięte od czerwca przez miejscowych dżihadystów i filie Al-Kaidy z Maghrebu, Sahary i Sahelu. Rada Bezpieczeństwa dała interwentom czas do końca listopada, by przygotowali szczegółowe plany operacji zbrojnej. Dopiero po ich zatwierdzeniu przez kolejną rezolucję, RB da zgodę na interwencję zbrojną w Mali.

Planowanie operacji napotyka jednak niezliczone kłopoty. W liście, napisanym mu przez Francuzów, Mali poprosiło ONZ o zgodę na przysłanie 3,5 tys. żołnierzy z państw zachodniej Afryki. Na razie gotowość przysłania nawet tysiąca żołnierzy zgłosił jedynie Niger (dodatkowo, z Nigru do inwazji mogłoby przyłączyć się przebywających tam pół tysiąca internowanych żołnierzy malijskich pod dowództwem tuareskiego pułkownika Alhadżiego ag Gamou), a stu pięćdziesięciu obiecała Burkina Faso. Kategorycznie natomiast przysłania wojsk do Mali odmawiają Algieria, potęga wojskowa regionu, Mauretania, Wybrzeże Kości Słoniowej i Senegal.

Z jednej strony kraje Afryki Zachodniej i Sahelu obawiają się, że dżihadyści nie zadowolą się północą Mali, ale uczynią z niego przyczółek, jak w latach 90. z Afganistanu, z którego ruszą na podbój świata. Z drugiej strony jeszcze bardziej niepokoją się, że jeśli wojna na północy Mali pójdzie nie tak, jak zaplanowano, może zakończyć się zbrojnymi rebeliami na własnym podwórku. Zanim północ Mali została zawłaszczona przez dżihadystów, panowali tam najpierw tuarescy powstańcy, którzy ogłosili na pustyni powstanie ich niepodległego państwa Azawadu. Podobnych do malijskiej etnicznych irredent obawiają się u siebie niemal wszystkie państwa regionu.

Państwa ECOWAS obawiają się, że 3,5 tys. żołnierzy, niemających w dodatku doświadczenia w wojnach na pustyni może okazać się siłą niewystarczającą do walki z partyzantami Al-Kaidy. Ich liczebność szacuje się na 4-6 tys. ludzi (i wciąż przybywają nowi ochotnicy), zaprawionych w bojach i świetnie uzbrojonych w zrabowane z Libii arsenały pułkownika Kadafiego.

Algieria i Mauretania przekonują, że zanim zostanie wydany rozkaz do wojny, należy podjąć z rebeliantami rozmowy, dogadać się z malijskimi dżihadystami, skłonić ich do porzucenia przymierza z Al-Kaidą. Algierczykom wtórują Mauretańczycy, ale także sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun.

Inne zachodnioafrykańskie kraje jak Niger czy Gwinea, uważają, że rokowania są stratą czasu i pomogą tylko dżihadystom lepiej przygotować się do wojny. - I dlaczego kiedy inni odrzucają rokowania z terrorystami, nas próbuje się do tego zmusić? - pyta gwinejski prezydent Alpha Conde. Na rokowania z rebeliantami z północy Mali nie zgadza się też Francja.

Reklama

Francuzi obiecują afrykańskiemu korpusowi ekspedycyjnemu wsparcie logistyczne i zwiadowcze. Francuzi twierdzą, że pomogą im w tym także Brytyjczycy, Hiszpanie i Amerykanie. Ci ostatni gotowi są też posłać nad północ Mali swoją armadę bezzałogowych samolotów zwiadowczych i bombardować z nich kryjówki i bazy dżihadystów jak w Afganistanie, Pakistanie, Jemenie czy Somalii.

Przywódcy Zachodu zarzekają się, że nie poślą do inwazji na Mali żadnego żołnierza, ale amerykańscy, francuscy i hiszpańscy oficerowie wywiadu i służb specjalnych od lat działają w krajach Sahelu, gdzie szkolą miejscowe armie i tropią dżihadystów. W przypadku inwazji z pewnością wesprą interwentów.

Unia Europejska wyśle też 150 instruktorów wojskowych do Mali, by przeszkolili tamtejszą armię rządową, rozbitą przez Tuaregów i dżihadystów, i zdemoralizowaną marcowym zamachem stanu i polityką. Według wojskowych ekspertów porządna odbudowa 2-3 tys. malijskiego wojska może zająć nawet półtora roku.

Amerykanie zapewniają Francuzów, że udzielą im wszelkiego wsparcia, jeśli Paryż zdecyduje się na interwencję zbrojną w Mali. Ale Waszyngton sam ma wątpliwości, czy zanim dokona się inwazji na Mali nie należałoby wpierw ustanowić w Bamako wiarygodnego i mającego polityczne poparcie rządu.

Od wiosny, gdy wojskowi obalili prezydenta Amadou Toumaniego Toure, a następnie, w wyniku zagranicznych nacisków sami zostali zmuszeni do oddania władzy, w Mali rządzą tymczasowy prezydent i tymczasowy premier. Amerykanie sugerują, by przed inwazją przeprowadzić w Mali nowe wybory.

Zwolennicy rychłej inwazji odpowiadają, że przeprowadzenie wyborów jedynie na malijskim południu byłoby usankcjonowaniem faktycznego rozpadu Mali i że elekcję przeprowadzi się dopiero po zagranicznej interwencji, której celem jest właśnie przywrócenie jedności Mali.