Ukraina będzie w stanie bronić się tylko kilka dni - ocenia w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Christian Le Miere z International Institute Strategic Studies w Londynie. Co prawda ukraińskie władze mobilizują rezerwistów, przenoszą też artylerię i siły lądowe na wschodnie tereny kraju, ale w ten sposób dokonają tylko ograniczonych szkód Rosji - wyjaśnia.
Uważa też, że po utracie floty i baz na Krymie, armia wierna władzom w Kijowie jest dużo słabsza od rosyjskich sił inwazyjnych. Dlatego też wojna na Ukrainie będzie podobna do kampanii gruzińskiej z 2008, może nieco bardziej intensywna i trochę dłuższa - dodaje. Ekspert poucza jednak, że co innego zajęcie wschodnich części Ukrainy, a co innego ich utrzymanie.
Kreml liczy się z możliwością wybuchu powstania, wojny partyzanckiej. Rejon ten będzie miał długa granicę z zachodnią Ukrainą, skąd będzie przemycana broń, ludzie. W niektórych przypadkach, jak w Malezji w latach 60. XX wieku, takie powstanie udało się opanować relatywnie niewielkimi siłami, ale kilkaset tysięcy żołnierzy w Iraku i Afganistanie nie dało rady. Rosjanie z pewnością obawiają się powtórzenia takiej sytuacji. Wiedzą, że nie będą już w stanie zdusić narodowego ruchu ukraińskiego, tak jak to było za czasów sowieckich - ocenia.
Ekspert ma też złe wieści dla państw bałtyckich. Uważa, że w razie ataku Putina, nie ma w Europie wojsk, które można natychmiast przerzucić do Estonii czy na Łotwę, by powstrzymać rosyjskie siły inwazyjne. Zgromadzenie wojsk, które byłyby w stanie odeprzeć ewentualny atak lądowy Rosji zajęłoby wiele tygodni. Dlatego Waszyngton mógłby tylko odpowiedzieć blokadą rosyjskich portów morskich, zniszczeniem okrętów i odcięciem rosyjskich dróg handlowych - podsumowuje.