Choć wskazywano, że Unia potrzebuje znanej osoby na stanowisku stałego przewodniczącego Rady, tak aby stał się on równorzędnym partnerem dla prezydentów USA, Chin czy Rosji, unijni przywódcy wybrali byłego premiera Belgii Hermana Van Rompuya, który jedynie dla obserwatorów belgijskiego życia politycznego nie był postacią anonimową. W efekcie stanowisko, które szumnie nazywano prezydentem UE, zostało sprowadzone do roli administratora spotkań.
Podobnie z unijnym ministrem spraw zagranicznych, którym została Brytyjka Catherine Ashton, o której nie można powiedzieć, ani żeby była znaczącą postacią w polityce swojego kraju, ani by była wybitną specjalistką od spraw międzynarodowych.
Jedną z przyczyn, dla których Irlandczycy jednak poparli przyjęcie traktatu lizbońskiego, było to, że pomiędzy pierwszym a drugim referendum wybuchł światowy kryzys i dostrzegli, że Unia może być w takich sytuacjach potrzebna. Ale jak się okazało, także samej Unii potrzebne były w kryzysie nowe procedury i instytucje. A ponieważ – jak widać było – przeprowadzenie zmian traktatowych nie jest ani łatwe, ani szybkie, w walce z kryzysem zaczęto stosować rozwiązania pozainstytucjonalne. A nawet czasem wyraźnie wbrew zapisom traktatów.

Złamaliśmy wszystkie zasady, bo naprawdę chcieliśmy uratować strefę euro. Traktat lizboński mówi jasno: żadnych bailoutów – przyznała później Christine Lagarde, francuska minister finansów, a obecnie szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Reklama

Ca tekst Bartłomieja Niedzińskiego o tym, jak zmieniała się Unia Europejska, przeczytasz w elektronicznym wydaniu Magazynu DGP >>>

Czytaj także w magazynie DGP: >>>Plusy dodatnie unijnych dotacji>>>